Jak informują nas środki masowego przekazu górowska policja odnotowała w ostatnich dniach ogromny sukces. Przyfilowano starszego pana na handlu spirytusem. Gość wpadł na gorącym uczynku. Wpadł nie tylko on. W misternie splecione sieci policyjnej zasadzki wplątał się również 16 – letni młodzian, który nabył jedną flaszkę tego płynu. Jest to oczywiście wysoce naganne, że starszy pan sprzedał alkohol nieletniemu. Wiadomo powszechnie, że nasza młodzież pierwsze piwo i kieliszek czegoś mocniejszego zażywa dopiero po ukończeniu 18 – go roku życia. Nie ma bowiem innej możliwości, bo prawo jest tu twarde i surowe. Starszy pan odpowie za swój niegodny jego wieku czyn przed obliczem Temidy, która jak wiadomo sądzi z przepaską na oczach na znak bezstronności. Nie ukrywam, że jestem poruszony całą tą sprawą. Ciul z dziadkiem, ale gdzie teraz kupić coś mocniejszego w środku tygodnia? Zaspokojenie tej potrzeby będzie przychodziło z trudem a i stanie się kosztowniejsze, bo handlujący pokątnie doliczą sobie marżę za ryzyko. A to odbije się na naszych portfelach. Z tym pokątnym handlem alkoholem też jest zresztą problem. Służę przykładem. Trzech kumpli zechciało coś wypić. Godzina 23,30 – nic nie jest czynne. Pozostaje dziadek lub babcia. Wiadomo, że na metę idzie się pojedynczo, bo handlujący może się zlęknąć większej ilości ludzi. Zresztą, po co człowieka stresować bez potrzeby i tak prowadzi wysoce ryzykowny tryb życia. Idzie więc jeden i kupuje. A na mecie ceny płynne! Raz trzydzieści złotych,. Innym razem trzydzieści pięć. A bywa, że więcej. Wraca taki gość z zakupu i trzeba się rozliczyć. Ile?! – z niedowierzaniem pytają kumple. I już powstaje kłopot i rodzi się nieporozumienie towarzyskie. Można i po ryju wyłapać jak biesiadny kolega rodem lub obyczajami z Pyrlandii się wywodzi. A przecież na mecie paragonu nie dają. I weź udowodnij swoją niewinność?! Z metami jest jeszcze ten kłopot, że ani zapitki tam kupić nie można, ni kęsa zagrychy nie dostaniesz a o lulkach tytoniu to już nie wspomnę. W ten sposób upada nam kultura picia. Ale nie tylko. Wiadomo bowiem, że na czczo pić nie jest zdrowo. Raz, że szybko łamie, a dwa – wątroba strasznie w dupę dostaje. A jak wiadomo to powoduje liczne choroby. I tu proszę Państwa pozwolę sobie zauważyć, iż uderza to nas wszystkich po kieszeni, bo Narodowy Fundusz Zdrowia kasy na leczenie za dużo nie ma. Do czego zmierzam? A do tego, że uchwała naszej rady gminy o ograniczeniu godzin sprzedaży trunków wyskokowych rąbie w finanse tegoż NFZ. Sami sobie uszczuplamy kasę na leczenie innych chorób, które nie są wywołane skutkami ubocznymi ograniczonej prohibicji w naszym zacnym mieście. To bardzo nierozsądne i krótkowzroczne.
Powróćmy jednak do 16 – latka. Wpadł jak śliwka w kompot! Z drugiej strony to zdziwiony jestem. Tak mało lat a już taki mocny trunek. Jak byłem w jego wieku to czysty spirytus przy spożyciu mnie strasznie otrząchał. Piłem bez przyjemności. Dopiero jedna zacna kobiecina prowadząca metę zganiła mnie mówiąc: „mały, ty zapijaj, bo w twoim wieku ty się jeszcze rozwijasz, to i owo ci jeszcze rośnie i witaminek potrzebujesz”. I od tego czasu zawsze dostawałem kompocik z czeresienek. I przestało mnie otrząchać.
Oczywiście nie polecam młodzieży picia i kupowania spirytusiku – tudzież innych trunków. Wiadomo, że prawo im tego zabrania. Na razie niech piją lemoniadę, ale niegazowaną, bo od tych bąbelków z oranżady to same kłopoty ma nasza dzielna policja w dni wolne od pracy i nauki.
Wiadomo, że człowiek nie wielbłąd i napić się musi. Zacząłem odczuwać pragnienie.
piątek, 27 lutego 2009
czwartek, 26 lutego 2009
Punkt wyjścia czy zejścia?
Człowiek tak sobie surfuje w Internecie, surfuje i zawsze coś ciekawego znajdzie. Kiedy nasze Ministerstwo Zdrowia rozwiało już zasłoną dymną, która otaczała „plan B” wpadło na pomysł, by tenże plan nieco spopularyzować. Uruchomiono specjalną stronę: ratujemyszpitale.pl, na której podano adres e – maila do ekspertów zajmujących się tą problematyką. Ponieważ pisać umiem, obsługa komputera nie jest mi obca, majestatu władzy lękam się w bardzo ograniczonym zakresie (boję się tylko Najwyższego), napisałem więc 18 lutego do ekspertów liścik następującej treści:
„Witam,
z uwagą obserwowałem przymiarki do reformy i pomocy dla służby zdrowia. W naszym mieście jest szpital powiatowy, który od lat jest potwornie zadłużony. Dług wynosi ok. 45 mln. W roku 2007 Starostwo Powiatowe zaciągnęło kredyt w wysokości 12 mln, by spłacić komorników. Oczywiście dług narastał dalej, starostwo straciło zdolność kredytową. Zarząd powiatu oczekiwał "cudu oddłużenia" naiwnie sądząc, iż państwo w imieniu podatników zapłaci te bajońskie sumy.
W związku z tym mam pytanie: czy przy takim zadłużeniu szpitala (ok. 45 mln) i 34 mln budżecie powiatu ma on szansę na przetrwanie?
Dla jasności sytuacji powiem, iż szpital ten znajduje się w Górze, woj. dolnośląskie i swoim zasięgiem SP ZOZ obejmuje ok. 35 tyś. pacjentów - najczęściej potencjalnych.
Bardzo prosiłbym o odpowiedź na ten temat, albowiem żywo interesuję się sprawami samorządowymi i sądzę, iż na najbliższej sesji Rady Powiatu zacznie dominować uczucie kolejnego oczekiwania na "cud oddłużeniowy". Z góry dziękuję za odpowiedź.
Robert Mazulewicz.”
Dzisiaj jeden z ekspertów odpowiedział na moje pytane. A oto treść odpowiedzi:
„Szanowny Panie
Dziękuję za przekazanie pytania. Nie ma przeszkód formalnoprawnych uniemożliwiających proces przekształcenia SPZOZ w spółkę. Jednakże w sytuacji wysokiego poziomu zadłużenia w stosunku do budżetu jednostki samorządu terytorialnego opracowanie programu naprawczego może być trudne. Likwidacja SPZOZ wiąże się z przejęciem zadłużenia, co może doprowadzić do naruszenia ustawy o finansach publicznych przez samorząd.
Z poważaniem, Dariusz Poznański
Koordynator prac Grupy Ekspertów
Asystent Podsekretarza Stanu Ministerstwo Zdrowia”.
Czy ja się mylę czy też zrobiło się jaśniej? No, może nie dla wszystkich, ale tych którzy chcą wiedzieć w jakiej rzeczywistości żyją. Dla tych wszystkich, którzy własne urojenia, marzenia, domniemania i myślenie życzeniowe cenią najbardziej dalej nic jasne nie będzie. Teraz będziemy pewnie słyszeli, że rząd nas oszukał, bo obiecywał. Prawidłowe pytanie brzmi: co rząd naprawdę obiecywał?
„Witam,
z uwagą obserwowałem przymiarki do reformy i pomocy dla służby zdrowia. W naszym mieście jest szpital powiatowy, który od lat jest potwornie zadłużony. Dług wynosi ok. 45 mln. W roku 2007 Starostwo Powiatowe zaciągnęło kredyt w wysokości 12 mln, by spłacić komorników. Oczywiście dług narastał dalej, starostwo straciło zdolność kredytową. Zarząd powiatu oczekiwał "cudu oddłużenia" naiwnie sądząc, iż państwo w imieniu podatników zapłaci te bajońskie sumy.
W związku z tym mam pytanie: czy przy takim zadłużeniu szpitala (ok. 45 mln) i 34 mln budżecie powiatu ma on szansę na przetrwanie?
Dla jasności sytuacji powiem, iż szpital ten znajduje się w Górze, woj. dolnośląskie i swoim zasięgiem SP ZOZ obejmuje ok. 35 tyś. pacjentów - najczęściej potencjalnych.
Bardzo prosiłbym o odpowiedź na ten temat, albowiem żywo interesuję się sprawami samorządowymi i sądzę, iż na najbliższej sesji Rady Powiatu zacznie dominować uczucie kolejnego oczekiwania na "cud oddłużeniowy". Z góry dziękuję za odpowiedź.
Robert Mazulewicz.”
Dzisiaj jeden z ekspertów odpowiedział na moje pytane. A oto treść odpowiedzi:
„Szanowny Panie
Dziękuję za przekazanie pytania. Nie ma przeszkód formalnoprawnych uniemożliwiających proces przekształcenia SPZOZ w spółkę. Jednakże w sytuacji wysokiego poziomu zadłużenia w stosunku do budżetu jednostki samorządu terytorialnego opracowanie programu naprawczego może być trudne. Likwidacja SPZOZ wiąże się z przejęciem zadłużenia, co może doprowadzić do naruszenia ustawy o finansach publicznych przez samorząd.
Z poważaniem, Dariusz Poznański
Koordynator prac Grupy Ekspertów
Asystent Podsekretarza Stanu Ministerstwo Zdrowia”.
Czy ja się mylę czy też zrobiło się jaśniej? No, może nie dla wszystkich, ale tych którzy chcą wiedzieć w jakiej rzeczywistości żyją. Dla tych wszystkich, którzy własne urojenia, marzenia, domniemania i myślenie życzeniowe cenią najbardziej dalej nic jasne nie będzie. Teraz będziemy pewnie słyszeli, że rząd nas oszukał, bo obiecywał. Prawidłowe pytanie brzmi: co rząd naprawdę obiecywał?
piątek, 20 lutego 2009
No i dupa!
Ujawniono w końcu „plan B”, z którym Zarząd Powiatu wiązał takie ogromne nadzieje. Już pierwszy rzut oka na tę niespełnioną nadzieję pozwala zauważyć, iż „nie dla psa kiełbasa”. Warunkiem skorzystania z pomocy naszego kochanego państwa jest przekształcenie dotychczasowego Samodzielnego Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej w spółkę prawa handlowego.
Program zakłada, że samorządy, które będą przekształcały szpitale w spółki prawa handlowego i spełnią wymagane warunki, m.in. sporządzą plan restrukturyzacji, otrzymają pomoc z budżetu państwa.
Nas to jednak nie dotyczy. W sytuacji, do jakiej doprowadziła finanse powiatu rządząca koalicja z namaszczenia Władysława Stanisławskiego, w grę nie wchodzi żadna opcja. Budżet naszego powiatu na rok 2009 ok. 33 mln zł. Koalicja Władysława Stanisławskiego zaciągnęła latem 2007 roku kredyt w wysokości 13 mln zł, który gładko został skonsumowany. Poszedł on na spłatę niewielkiej części długów naszego Szpitala. Zaciągnięcie kredytu obciążyło powiat, ale nie poprawiło sytuacji Szpitala w sposób znaczący. Wciąż np. Szpital nie płaci ZUS-u za swoich pracowników. 30 września 2008 roku zadłużenie Szpitala wynosiło 44 mln zł. Ciekawe jest to, iż stan zadłużenia na ostatni dzień grudnia 2007 roku wynosił ok. 40 mln zł. Jak więc łatwo można zauważyć, w ciągu dziewięciu miesięcy zadłużenie wzrosło o ok. 4 mln i to pomimo wziętego kredytu.
Dlaczego „plan B” nie jest dla nas? Pierwszy powód to poziom zadłużenia Szpitala, który przekracza budżet powiatu o 11 mln zł. Spółka prawa handlowego utworzona na miejsce zlikwidowanego SP ZOZ nie może mieć zadłużenia. „Plan B” stwierdza wyraźnie, że długi zadłużonego szpitala bierze na swoje barki organ założycielski, czyli w naszym przypadku samorząd powiatowy. Ale jak wziąć, skoro ustawa o finansach publicznych wyraźnie stwierdza, iż zadłużenie samorządu nie może przekroczyć 60% budżetu? Ta sama ustawa stwierdza też, że poziom obsługi długu nie może być większy niż 15% w stosunku do dochodów jednostki samorządu terytorialnego. W tej chwili poziom ten wynosi dla naszego samorządu powiatowego – 13,57%. Natomiast poziom długu do dochodu kształtuje się na poziomie 31,61%. Wyobraźmy sobie, że bierzemy dług Szpitala w wysokości 44 mln na siebie i mamy „po zawodach”. Tylko dług Szpitala daje nam 75% relację stosunku długu do dochodu. Komisarz murowany!
Z „planem B” jest i inny problem. By przekształcić szpital trzeba wziąć kredyt albo mieć własne środki, bo „plan B” przewiduje system dotacji nie za długi do zapłacenia, ale za długi zapłacone. To wówczas będzie uruchomiana dotacja. Zresztą, nikt nie obiecuje, że zwrot będzie 100-procentowy. Tak dobrze to nie będzie, bo kwota przeznaczona na oddłużenie stopniała – niczym dzisiejszy śnieg – z 2,7 mld zł do 1,17 mld.
Droga do uzyskania umorzenia części należności nie jest ani prosta, ani też łatwa. Mogą Państwo przekonać się o tym na stronach: http://www.mz.gov.pl/wwwmz/index?mr=m111111&ms=&ml=pl&mi=&mx=0&mt=&my=&ma=012218.
Cudu oddłużeniowego nie będzie. Koniec marzeń Zarządu, który sądził, że jest zwolniony od myślenia i rozwiązywania problemów. Pieniążki się ślicznie brało, ale o przyszłości nie myślało. Ale to nie Zarząd jest najbardziej winny. Przypomnę tylko Państwu, że w styczniu 2007 roku podczas posiedzenia tego godnego politowania gremium jego członkowie stwierdzili: „nie chcemy spółki prawa handlowego”. I tu wykazywali daleko idącą konsekwencję. Zorganizowali sobie coś na kształt „szkoły uników”. I udawali, że szykują się do utworzenia spółki (nawet tam coś przy niej pogmerali, ale jak oni się za coś wezmą to wiadomo, że tylko wstyd i pośmiewisko z tego wyniknie). Więc tworzyli spółkę, tworzyli, tworzyli … i tworzą dalej. Tyle, ze jest to spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością.
Musimy jednak przypomnieć kto stał i stoi za tę spółką. Stworzył ją Władysław Stanisławski. Jemu inteligencja i etyka nie zabraniała wejść w spółkę z „SamąBronką”, niemniej durnowatym PSL – em, nieudacznymi elementami z dyplomami po Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu- Leninizmu. To Jego Wielkości absolutnie nie przeszkadzało. W praniu okazało się jednak, że wieść gminna o nadprzyrodzonych umiejętnościach, wiedzy ekonomicznej i każdej innej Władysława Stanisławskiego to zwykła ludowa bajka. Po dwóch latach sprawowania władzy szydło wyszło z worka: rzekomy król jest nagi jak święty turecki. A jego wielbiciele świecą gołymi dupami.
Kosztowna jest ta likwidacja mitu, z którym żyła część górowskiego społeczeństwa i wszyscy radni koalicyjni („Władziu coś wymyśli!”).
Tandetna koalicja założona przez Władysława Stanisławskiego niczego nie wymyśli, bo nikt w niej nie jest zdolny do myślenia, czego dowiodło oczekiwanie na „cud oddłużeniowy”. Kret lepiej widzi rzeczywistość niż Zarząd swoją genetycznie uwarunkowaną nieudolność. Toteż należy się teraz spodziewać oczekiwania na kolejny „cud”. Tym cudem byłaby rezygnacja członków Zarządu z pełnionych funkcji. Wszak ich polityka poniosła klęskę. Ale tego „cudu” nie będzie. Bo przecież 1200 zł żal!
Program zakłada, że samorządy, które będą przekształcały szpitale w spółki prawa handlowego i spełnią wymagane warunki, m.in. sporządzą plan restrukturyzacji, otrzymają pomoc z budżetu państwa.
Nas to jednak nie dotyczy. W sytuacji, do jakiej doprowadziła finanse powiatu rządząca koalicja z namaszczenia Władysława Stanisławskiego, w grę nie wchodzi żadna opcja. Budżet naszego powiatu na rok 2009 ok. 33 mln zł. Koalicja Władysława Stanisławskiego zaciągnęła latem 2007 roku kredyt w wysokości 13 mln zł, który gładko został skonsumowany. Poszedł on na spłatę niewielkiej części długów naszego Szpitala. Zaciągnięcie kredytu obciążyło powiat, ale nie poprawiło sytuacji Szpitala w sposób znaczący. Wciąż np. Szpital nie płaci ZUS-u za swoich pracowników. 30 września 2008 roku zadłużenie Szpitala wynosiło 44 mln zł. Ciekawe jest to, iż stan zadłużenia na ostatni dzień grudnia 2007 roku wynosił ok. 40 mln zł. Jak więc łatwo można zauważyć, w ciągu dziewięciu miesięcy zadłużenie wzrosło o ok. 4 mln i to pomimo wziętego kredytu.
Dlaczego „plan B” nie jest dla nas? Pierwszy powód to poziom zadłużenia Szpitala, który przekracza budżet powiatu o 11 mln zł. Spółka prawa handlowego utworzona na miejsce zlikwidowanego SP ZOZ nie może mieć zadłużenia. „Plan B” stwierdza wyraźnie, że długi zadłużonego szpitala bierze na swoje barki organ założycielski, czyli w naszym przypadku samorząd powiatowy. Ale jak wziąć, skoro ustawa o finansach publicznych wyraźnie stwierdza, iż zadłużenie samorządu nie może przekroczyć 60% budżetu? Ta sama ustawa stwierdza też, że poziom obsługi długu nie może być większy niż 15% w stosunku do dochodów jednostki samorządu terytorialnego. W tej chwili poziom ten wynosi dla naszego samorządu powiatowego – 13,57%. Natomiast poziom długu do dochodu kształtuje się na poziomie 31,61%. Wyobraźmy sobie, że bierzemy dług Szpitala w wysokości 44 mln na siebie i mamy „po zawodach”. Tylko dług Szpitala daje nam 75% relację stosunku długu do dochodu. Komisarz murowany!
Z „planem B” jest i inny problem. By przekształcić szpital trzeba wziąć kredyt albo mieć własne środki, bo „plan B” przewiduje system dotacji nie za długi do zapłacenia, ale za długi zapłacone. To wówczas będzie uruchomiana dotacja. Zresztą, nikt nie obiecuje, że zwrot będzie 100-procentowy. Tak dobrze to nie będzie, bo kwota przeznaczona na oddłużenie stopniała – niczym dzisiejszy śnieg – z 2,7 mld zł do 1,17 mld.
Droga do uzyskania umorzenia części należności nie jest ani prosta, ani też łatwa. Mogą Państwo przekonać się o tym na stronach: http://www.mz.gov.pl/wwwmz/index?mr=m111111&ms=&ml=pl&mi=&mx=0&mt=&my=&ma=012218.
Cudu oddłużeniowego nie będzie. Koniec marzeń Zarządu, który sądził, że jest zwolniony od myślenia i rozwiązywania problemów. Pieniążki się ślicznie brało, ale o przyszłości nie myślało. Ale to nie Zarząd jest najbardziej winny. Przypomnę tylko Państwu, że w styczniu 2007 roku podczas posiedzenia tego godnego politowania gremium jego członkowie stwierdzili: „nie chcemy spółki prawa handlowego”. I tu wykazywali daleko idącą konsekwencję. Zorganizowali sobie coś na kształt „szkoły uników”. I udawali, że szykują się do utworzenia spółki (nawet tam coś przy niej pogmerali, ale jak oni się za coś wezmą to wiadomo, że tylko wstyd i pośmiewisko z tego wyniknie). Więc tworzyli spółkę, tworzyli, tworzyli … i tworzą dalej. Tyle, ze jest to spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością.
Musimy jednak przypomnieć kto stał i stoi za tę spółką. Stworzył ją Władysław Stanisławski. Jemu inteligencja i etyka nie zabraniała wejść w spółkę z „SamąBronką”, niemniej durnowatym PSL – em, nieudacznymi elementami z dyplomami po Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu- Leninizmu. To Jego Wielkości absolutnie nie przeszkadzało. W praniu okazało się jednak, że wieść gminna o nadprzyrodzonych umiejętnościach, wiedzy ekonomicznej i każdej innej Władysława Stanisławskiego to zwykła ludowa bajka. Po dwóch latach sprawowania władzy szydło wyszło z worka: rzekomy król jest nagi jak święty turecki. A jego wielbiciele świecą gołymi dupami.
Kosztowna jest ta likwidacja mitu, z którym żyła część górowskiego społeczeństwa i wszyscy radni koalicyjni („Władziu coś wymyśli!”).
Tandetna koalicja założona przez Władysława Stanisławskiego niczego nie wymyśli, bo nikt w niej nie jest zdolny do myślenia, czego dowiodło oczekiwanie na „cud oddłużeniowy”. Kret lepiej widzi rzeczywistość niż Zarząd swoją genetycznie uwarunkowaną nieudolność. Toteż należy się teraz spodziewać oczekiwania na kolejny „cud”. Tym cudem byłaby rezygnacja członków Zarządu z pełnionych funkcji. Wszak ich polityka poniosła klęskę. Ale tego „cudu” nie będzie. Bo przecież 1200 zł żal!
czwartek, 12 lutego 2009
Bez znieczulenia
Na sesji rozstrzygnięcia doczekała się sprawa nowych taryf za wodę i ścieki. Głos w tej sprawie zabrała radna Maria Muszyńska. Zastrzegła się, iż nie jest przeciwniczką podwyżki, bo rozumie, że ma ona uzasadniony ekonomicznie sens. Niepokoiła ja jednak skala podwyżki, która wg niej „jest drastyczna”. Radna Muszyńska wskazywała na nadciągający kryzys i wysokie bezrobocie w naszej gminie. Postulowała, by rozważyć możliwość rozciągnięcia podwyżki w czasie.
Burmistrz Irena Krzyszkiewicz stwierdziła: „to jest zamknięte kolo”. Poinformowała o podwyżkach cen na energie elektryczną , która w przypadku „Tekomu” sięgnęła 40%. Wskazała na wzrost cen paliw, gazu oraz fakt, że „Tekom” musiał przejąć 20 pracowników ze zlikwidowanego ZGKiM. Przyjęcie nowych pracowników spowodowało określony wzrost kosztów związanych z płacami. Burmistrz wspomniała również, iż przez wiele lat tak „Tekom” jak i ZGKiM nie były dofinansowywane. Za przykład podała ubiegłoroczną inwestycję czyli zakup śmieciarki, która chociaż nie pierwszej młodości, jest najnowocześniejszym sprzętem w firmie. Adam Ćwian – wiceprezes „Tekomu” - wspomniał również o dużym niedokapitalizowaniu jego firmy. Sypie się nam stacja uzdatniania wody, wciąż mamy awarie wodociągów, które mają w przeważającej części pomiędzy 25 a 30 lat.
Podczas dyskusji na temat wprowadzenie nowych taryf widać było wśród radnych pewne wahania. Irena Krzyszkiewicz stwierdziła jednak twardo, że: „nie można myśleć, że to nie jest mój problem i wstrzymuję się od głosu. Są decyzje popularne i niepopularne, bo na tym polega rządzenie”. Była to jasna aluzja do posiedzenia komisji budżetu, podczas której na 15 radnych aż 9 wstrzymało się od głosu.
Ponadto burmistrz Irena Krzyszkiewicz rozwiała resztki iluzji radnych, które mogli żywić jeżeli idzie o ważność ich osób w sprawie wysokości taryf na wodę i ścieki. By postawić kropkę nad „i” stwierdziła: „Zarząd („Tekomu” wyjaśnienie moje) w myśl prawa i tak przyjmie nowe taryfy”.
Przystąpiono do glosowania. W jego trakcie okazało się, że na 17 radnych 12 jest za, 4 przeciw a 1 się wstrzymał. Jak Państwo widzą ochota do wstrzymywania się radnych od głosu jakoś im dziwnie przeszła. Ma burmistrz "power" perswazji! Oj, ma!
Burmistrz Irena Krzyszkiewicz stwierdziła: „to jest zamknięte kolo”. Poinformowała o podwyżkach cen na energie elektryczną , która w przypadku „Tekomu” sięgnęła 40%. Wskazała na wzrost cen paliw, gazu oraz fakt, że „Tekom” musiał przejąć 20 pracowników ze zlikwidowanego ZGKiM. Przyjęcie nowych pracowników spowodowało określony wzrost kosztów związanych z płacami. Burmistrz wspomniała również, iż przez wiele lat tak „Tekom” jak i ZGKiM nie były dofinansowywane. Za przykład podała ubiegłoroczną inwestycję czyli zakup śmieciarki, która chociaż nie pierwszej młodości, jest najnowocześniejszym sprzętem w firmie. Adam Ćwian – wiceprezes „Tekomu” - wspomniał również o dużym niedokapitalizowaniu jego firmy. Sypie się nam stacja uzdatniania wody, wciąż mamy awarie wodociągów, które mają w przeważającej części pomiędzy 25 a 30 lat.
Podczas dyskusji na temat wprowadzenie nowych taryf widać było wśród radnych pewne wahania. Irena Krzyszkiewicz stwierdziła jednak twardo, że: „nie można myśleć, że to nie jest mój problem i wstrzymuję się od głosu. Są decyzje popularne i niepopularne, bo na tym polega rządzenie”. Była to jasna aluzja do posiedzenia komisji budżetu, podczas której na 15 radnych aż 9 wstrzymało się od głosu.
Ponadto burmistrz Irena Krzyszkiewicz rozwiała resztki iluzji radnych, które mogli żywić jeżeli idzie o ważność ich osób w sprawie wysokości taryf na wodę i ścieki. By postawić kropkę nad „i” stwierdziła: „Zarząd („Tekomu” wyjaśnienie moje) w myśl prawa i tak przyjmie nowe taryfy”.
Przystąpiono do glosowania. W jego trakcie okazało się, że na 17 radnych 12 jest za, 4 przeciw a 1 się wstrzymał. Jak Państwo widzą ochota do wstrzymywania się radnych od głosu jakoś im dziwnie przeszła. Ma burmistrz "power" perswazji! Oj, ma!
W tej samej sprawie, ale „przeciw”
1743 sekundy faktów
Lubię chodzić na sesja Rady Miejskiej. Tam wiadomo, że ktoś rządzi i ma coś z tego tytułu konkretnego do powiedzenia. Dzisiejsza sesja upłynęła – jak zwykle tradycyjnie – pod znakiem bezwzględnej dominacji burmistrz Ireny Krzyszkiewicz nad całą radą. Program sesji realizowano sprawnie i prawie bez pytań, bo jak wiadomo, aby pytać trzeba wiedzieć o co. A z tym przeważająca część naszych radnych ma problem przerastający ich od zawsze. Wróćmy jednak do sesji.
Na sali obrad obecnych było 17 radnych na ustawowy skład rady – 21. Burmistrz poinformowała radnych o swoich poczynaniach w okresie sesyjnym. Mowa burmistrz Ireny Krzyszkiewicz dotyczyła różnych dziedzin życia naszej samorządowej wspólnoty.
W okresie od 29 grudnia 2008 roku do 12 lutego burmistrz wydała 18 rozporządzeń oraz przygotowała wraz ze swoimi współpracownikami 6 projektów uchwał.
Zamówienia publiczne
1. Rozstrzygnięto przetarg na budowę skate – parku. Dokumentację za cenę 10 tys. zł., przygotuje firma „COGO – ARCH PL” Piotr Sobierajowicz z Leszna. Inne oferty opiewały na wyższe kwoty: 23.790 zł., 22.814 zł., 53.680 zł.
2. Rozstrzygnięto przetarg na zadanie: „Poprawa jakości komunikacji pieszej w obrębie gimnazjum nr 2 w Górze”. Wartość kosztorysowa zadania – 155.213,63 zł. Wyłoniono zwycięzcę przetargu, którym została firma z Rawicza: „Twardy” s.j., Anna i Gabriel Twardy. Warto dodać, że zainteresowanie wykonawstwem tej inwestycji było duże. Wpłynęło 9 ofert. Rozpiętość cenowa: od 153.136,62 zł zł do 90.385,82 zł. Ta ostatnia oferta zyskała uznanie i za tą cenę będzie realizowane zadanie.
3. Przetarg na inwestycję: „Remont drogi i chodników Góra, ul. Poznańska”. Wartość kosztorysowa tego przedsięwzięcia – 277.890,12 zł. Chętnych do realizacji było siedmiu, którzy złożyli oferty cenowe o rozpiętości: 280.048,06 zł do 159.147,51 zł. Autorem tej najniższej oferty była firma „Drogomel” z Góry i ona stała się wykonawca tego zadania.
4. Rozstrzygnięto zamówienie na: „Szacowanie nieruchomości i lokali w roku 2009”. Zamówieniem zainteresowanie wyraziło cztery podmioty. Widełki cenowe ofert: od 13.176 zł do 485,60 zł. Tę ofertę złożyły „Wielkopolskie Biura Wycena i Obrót Nieruchomościami Technologiczno – Konstrukcyjne mgr inż. Grażyna Bąk – Horała z Leszna.
Umorzenia podatkowe
W okresie od 29 grudnia 2008 do 10 lutego burmistrz Irena Krzyszkiewicz korzystając z przysługującego jej prawa umorzyła 17 osobom należności podatkowe na kwotę niższą niż 500 zł, a 5 osobom na kwotę wyższą niż 500, ale nie większą niż 2000 zł i nie mniejszą niż 513 zł. Wspomogła po raz kolejny nasz Szpital umarzając mu podatek od nieruchomości na kwotę 6891 zł. Z najwyższego umorzenia podatku skorzystał nieistniejący już Zakład gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej. Kwota umorzenia – 56.924 zł. Łączna kwota umorzeń w okresie od 29 grudnia 2008 do 10 lutego 2009 wyniosła 71.717,64 zł.
Sprzedaż nieruchomości gminnych
W okresie od 29 grudnia do 9 lutego gmina sprzedała 11 lokali mieszkalnych. Łączna kwota uzyskana ze sprzedaży w trybie bezprzetargowym – 52.767,10 zł netto.
Sesyjne varia
1. Za utrzymanie zieleni miejskiej na terenie miasta Góra w roku 2009 będzie odpowiedzialna Technika Komunalna "Tekom”.
2. Za zbieranie, transport u utylizację zwłok martwych bezdomnych zwierząt, które padna na terenie gminy Góra odpowiedzialna będzie firma „SARIA POLSKA” oddział w Starym Tarnowie.
3. Wysłano zapytanie ofertowe do czterech lekarzy weterynarii, które dotyczy zawarcia przez nich umowy na opiekę weterynaryjną nad bezdomnymi zwierzętami w gminie Góra.
4. Zakupiono 100 sztuk worków i tyleż samo chwytaków na psie odchody. Kończy się czas beztroskiego załatwiania czworonogów na chodnikach i zieleńcach. Burmistrz zapowiedziała, ze wraz z wiosną policja i straż miejska będą sprawdzały czy właściciel wyprowadzanego na spacer czworonoga ma na wyposażeniu psi sanitariat.
5. Dokonano również zakupu 300 sztuk znaczków identyfikacyjnych dla psów, by można było wiedzieć kim są jego opiekunowie.
6. W trosce o bociany dokonano zakupu dwóch platform pod bocianie gniazda. Będą one umieszczone w Czerninie i Chróścinie.
7. Trwają przygotowania do obchodów „Dni Góry”. Dom Kultury podpisał dotąd umowy z zespołami: „Żuki”, Manchester” i kabaretem „Made in China”
8. Wyznaczono wstępny termin dożynek gminnych – 30 sierpnia 2009 r.
9. Z tytułu poboru I raty opłaty za koncesję na sprzedaż alkoholu do gminnej kasy wpłynęło 270 tys. zł.
10. Opracowano nowy plan potrzeb w zakresie wykonywania prac społeczno – użytecznych na terenie gminy Góra. Jego realizacja pozwoli na zatrudnienie 40 bezrobotnych w okresie od 1 kwietnia.
11. Jest nowy pracownik, który w urzędzie zajmował się będzie inwestycjami gminnymi. Został nim Sławomir Kirst, z którym podpisano umowę na okres próbny – od 30 stycznia do 31 lipca. Sławomir Kirst wygrał konkurs ogłoszony na to stanowisko.
12. Znikł z gastronomicznej mapy Góry bar „Fenix”, który zaprzestał działalności od 31 stycznia.
13. Straż Miejska w okresie od 23 grudnia 2008 do 9 lutego 2009 wlepiła 17 mandatów na łączną kwotę 2200 zł.
14. Parkometry okazały się dla gminy „złotą kurą”. Od 1 stycznia do 12 lutego zarobiliśmy na nich 11.872 zł. Ale to nie wszystko. Od 23 grudnia 2008 roku do 8 lutego Straż Miejska wystawiła 129 wezwań do zapłaty za brak biletu uprawniającego do parkowania. Wezwania te są na łączną kwotę 6450 zł.
Po 29 minutach i 13 sekundach burmistrz Irena Krzyszkiewicz zakończyła sprawozdanie ze swojej działalności.
środa, 11 lutego 2009
Ceny popłyną?
Jutrzejsza sesja Rady Miejskiej poświęcona będzie zmianom w budżecie naszej gminy na rok 2009, zmianom w Wieloletnim Planie Inwestycyjnym na lata 2009 – 13, przyjęciu wieloletniego programu gospodarowania zasobem mieszkaniowym gminy oraz przyjęciu regulaminu, w który określone zostaną zasady przyznawania nauczycielom nagród i różnych dodatków.
Jest jednak w programie sesji punkt, który już wczoraj wzbudził ogromne kontrowersje podczas posiedzenia komisji budżetu i finansów. Tym punktem zapalnym jest projekt uchwały, która ma określić taryfy dla zbiorowego zaopatrzenia w wodę i odprowadzania ścieków. Chodzi – mówiąc najprościej – o zmianę cen na wodę i ścieki.
Co znajduje się w projekcie uchwały, nad którą debatować będą – jak mniemam – miejscy radni.
Znajdują się w nim nowe stawki za zużytą wodę i wyprodukowane ścieki, które maja Państwo przedstawione w poniższej tabeli:
Zakres proponowanej podwyżki za wodę wynosi 0,49 zł za 1 m sześcienny (18,42%). Za ścieki bytowe 0,42 zł. za 1 m sześcienny (14,14%). Każdy z Państwa może sobie przeliczyć ile ewentualne zatwierdzenie nowych stawek będzie go kosztowało.
Powróćmy do wczorajszej komisji budżetu i finansów, która opiniowała podwyżkę. Zacznijmy od tego, ze żadna podwyżka nie budzi entuzjazmu, chyba że jest to podwyżka płacy lub emerytury. Komisja, której obrady odbywały się w obecności 15 członków też dyskutowała nad tym problemem. W głosowaniu 5 radnych było za nowymi taryfami, dziewięciu się wstrzymało a trzech było przeciw. Radny Patronowski zaproponował nawet, by nie ogłaszać, że podwyżkę przyjęli radni, bo ludzie się złoszczą (!). W tym miejscu ma rację. Podwyżki należy zwalić na krasnoludki. Ludzie tak samo uwierzą jak w to, że np.. radni nie podwyższyli sobie diet w ubiegłym roku.
Czym uzasadnia się podwyżki, których wymiar został wypracowany w spółce „Tekom”, której od 1 października 2008 roku prezesuje Jacek Frączkiewicz. W uzasadnieniu do uchwały czytamy: „wzrost stawek za dostawę wody i odprowadzanie ścieków w stosunku do roku 2008 spowodowany jest zwiększeniem się kosztów poszczególnych składników cenotwórczych niezależnych od spółki takich jak: wzrost opłat za energie elektryczną o około 30%, wzrost cen paliw, wzrost obciążeń podatkowych, wzrost opłat za korzystanie ze środowiska a także wynagrodzeń”.
Jest jednak w programie sesji punkt, który już wczoraj wzbudził ogromne kontrowersje podczas posiedzenia komisji budżetu i finansów. Tym punktem zapalnym jest projekt uchwały, która ma określić taryfy dla zbiorowego zaopatrzenia w wodę i odprowadzania ścieków. Chodzi – mówiąc najprościej – o zmianę cen na wodę i ścieki.
Co znajduje się w projekcie uchwały, nad którą debatować będą – jak mniemam – miejscy radni.
Znajdują się w nim nowe stawki za zużytą wodę i wyprodukowane ścieki, które maja Państwo przedstawione w poniższej tabeli:
Zakres proponowanej podwyżki za wodę wynosi 0,49 zł za 1 m sześcienny (18,42%). Za ścieki bytowe 0,42 zł. za 1 m sześcienny (14,14%). Każdy z Państwa może sobie przeliczyć ile ewentualne zatwierdzenie nowych stawek będzie go kosztowało.
Powróćmy do wczorajszej komisji budżetu i finansów, która opiniowała podwyżkę. Zacznijmy od tego, ze żadna podwyżka nie budzi entuzjazmu, chyba że jest to podwyżka płacy lub emerytury. Komisja, której obrady odbywały się w obecności 15 członków też dyskutowała nad tym problemem. W głosowaniu 5 radnych było za nowymi taryfami, dziewięciu się wstrzymało a trzech było przeciw. Radny Patronowski zaproponował nawet, by nie ogłaszać, że podwyżkę przyjęli radni, bo ludzie się złoszczą (!). W tym miejscu ma rację. Podwyżki należy zwalić na krasnoludki. Ludzie tak samo uwierzą jak w to, że np.. radni nie podwyższyli sobie diet w ubiegłym roku.
Czym uzasadnia się podwyżki, których wymiar został wypracowany w spółce „Tekom”, której od 1 października 2008 roku prezesuje Jacek Frączkiewicz. W uzasadnieniu do uchwały czytamy: „wzrost stawek za dostawę wody i odprowadzanie ścieków w stosunku do roku 2008 spowodowany jest zwiększeniem się kosztów poszczególnych składników cenotwórczych niezależnych od spółki takich jak: wzrost opłat za energie elektryczną o około 30%, wzrost cen paliw, wzrost obciążeń podatkowych, wzrost opłat za korzystanie ze środowiska a także wynagrodzeń”.
Kroczek do przodu
Po ostatniej sesji Rady Powiatu, na której m.in. poruszana była sprawa tymczasowej siedziby dla Muzeum ziemi Górowskiej w organizacji, sprawy nabrały niewielkiego przyspieszenia. komitet założycielski otrzymał w końcu pomieszczenia na swoją siedzibę. Pomieszczenia te znajdują się na ulicy Hirszfelda. Otrzymaliśmy trzy pomieszczenia na II piętrze. Nikogo nie wykurzyliśmy gdyż piętro to nie było przez nikogo użytkowane. Zarząd Powiatu skierował do odmalowania pomieszczeń swoich pracowników. Prace przygotowawcze zmierzają do końca. Dzięki temu już niedługo będzie można rozpocząć zbieranie eksponatów. Należy też dodać, iż w budżecie na rok 2009 Zarząd Powiatu przeznaczył na potrzeby związane z pracami organizacyjnymi nad utworzeniem muzeum kwotę 20 tys. zł. Niezwykle sympatycznie i z wielkim entuzjazmem odniósł się do idei utworzenia muzeum burmistrz Wąsosza Zbigniew Stuczyk, który też przeznaczył na ten cel środki finansowe. Tak więc ta piękna i wielka idea zaczyna się materializować. Kiedy przekroczymy progi muzeum? Realna data to rok 2010. Byleśmy dożyli!
Gmina ogranicza budownictwo!
Wtorkowy poranek na ulicy Kościuszki i Żeromskiego pełen był ruchu i niecodziennych dźwięków. Nasze służby miejskie przystąpiły tego poranka do przycinania drzew rosnących przy tych ulicach. Drzewa same w sobie niczemu winne nie były. Zawinili raczej ich mieszkańcy – wrony, które uwiły na nich swoje gniazda. Gniazda jak gniazda a ptak też istota i gdzieś mieszkać musi. Kiedyś ptaki te zamieszkiwały w dolinach rzek, na pogórzach i nad jeziorami. Ale ponieważ wszystko się zmienia wrony postanowiły również ewoluować i poczęły zamieszkiwać w miastach. Lubią założyć sobie kolonie w miejskim parku bądź na skwerach z dużą ilością drzew. Obejmują swój rewir i lustrują go przez cały dzień. A że są to już wrony zurbanizowane toteż przestają się lękać człowieka. Ich adaptacja jest tak dosłowna i wielowymiarowa, że zamieszkały przez siebie rewir traktują jako wyłączną własność. I tu zaczyna się problem naturalnych mieszkańców miast. Każdy wie, że taka wrona nie liczy się ani z wiekiem, pozycją społeczną, zasługami, tytułami, odznaczeniami, ale wali jak popadnie. Trafia się wronia niespodzianka każdemu, kto przechodzi wokół ich siedzib. Służby miejskie już kilkakrotnie wydawały wroną bezpardonowa walkę, ale te atakami na swoje siedziby się nie przejmowały i nadal je odbudowywały w pocie dzioba i skrzydeł. Tym bardziej, że wrony też uprawiają seks a z tego jak wiadomo bywają dzieci (głupsze albo mądrzejsze). Wronie połogi odbywają się w połowie kwietnia i rodzinka chatę mieć musi. A bywa tam od 4 do 6 pociech. Kupa gęb do wyżywienia i wychowania a metraż takiego gniazda nieduży!
Celem ataku służb miejskich było przycięcie gałęzi drzew, aby w ten sposób zmniejszyć ilość działek budowlanych dla wron. Czy to coś da? Na pewno skrzyżowanie Kościuszki z Żeromskiego będzie mniej zielone. Z całą pewnością będzie mniej wronich domków. Ale ochrypłe „kree!” i „bomby niespodzianki” nie zniknie. Ale na tym polega urok życia. Bez wron i bez idiotów świat byłby mniej barwny.
Celem ataku służb miejskich było przycięcie gałęzi drzew, aby w ten sposób zmniejszyć ilość działek budowlanych dla wron. Czy to coś da? Na pewno skrzyżowanie Kościuszki z Żeromskiego będzie mniej zielone. Z całą pewnością będzie mniej wronich domków. Ale ochrypłe „kree!” i „bomby niespodzianki” nie zniknie. Ale na tym polega urok życia. Bez wron i bez idiotów świat byłby mniej barwny.
wtorek, 10 lutego 2009
Kryzys "ante portas"?
Wszyscy z niepokojem obserwujemy obecny kryzys. Słowo to budzi lęk, bo towarzyszy mu okrutna świadomość zwiększenia się możliwości utraty pracy, co zawsze jest dla każdego człowieka doznaniem bolesnym i dość traumatycznym. Niestety, z informacji, które podawane są na stronach Starostwa Powiatowego nie dowiemy się nic na temat bezrobocia. Jest to o tyle dziwne i mało zrozumiałe, iż nasz Powiatowy Urząd Pracy składa co miesiąc znakomicie opracowane sprawozdanie dotyczące tej newralgicznej dla wszystkich dziedziny. Warto pamiętać, iż mieszkańcy naszego powiatu przez długi okres czasu byli bardzo boleśnie dotknięci bezrobociem. W latach 2001 – 06 poziom bezrobocia wynosił u nas ponad 30%. Był to prawdziwy dramat dla wielu rodzin, których dotyczył. Wraz z nastaniem światowej koniunktury i efektem liberalnych reform gospodarczych przeprowadzonych przez rząd SLD – można ich lubić albo nie lubić, ale coś dla gospodarki zrobili – bezrobocie zaczęło u nas spadać.
Najniższy poziom bezrobocia na terenie naszego powiatu odnotowaliśmy w październiku 2008 roku. Bez pracy pozostawało wówczas w powiecie 1820 osób a poziom bezrobocia wynosił 16,9%. W analogicznym okresie czasu stopa bezrobocia dla województwa dolnośląskiego wynosiła 9,2% a dla Polski 8,8%.
I dla przypomnienia: w roku 2001 mieliśmy 4201 bezrobotnych, rok później – 4264. Jeszcze w roku 2005 było 3992 bezrobotnych a rok później – 3418. Przełom przyniósł rok 2007 kiedy to na początku roku bezrobocie wynosiło 2505 osób a na koniec roku - 2401 osób. Rozpoczęła się tendencja spadkowa, którą nasz Powiatowy Urząd Pracy odnotowywał w swoich sprawozdaniach.
Powróćmy do roku 2008.
Również wówczas poziom bezrobocia był najniższy na terenie gminy Góra. Zarejestrowanych było 1058 osób bez pracy. Był to poziom najniższy od 1997 roku! Bezrobocie malało również w gminach naszego powiatu. W gminie Wąsosz poziom bezrobocia na koniec 2007 roku wynosił 445 osób, by na koniec 2008 roku spaść do 347 osób. W gminie Jemielno na koniec 2007 roku było 258 bezrobotnych a koniec minionego roku przyniósł cyfrę 215. Spadło bezrobocie w gminie Niechlów – z 389 osob bez pracy na koniec 2007 r., do 314 na koniec 2008 r.
Faktem jest, że spośród 2401 osób pozostających bez pracy w roku 2007 tylko 425 przysługiwało prawo do zasiłku. Daje to 5,6 osoby bez prawa do zasiłku na 1 z takim prawem. Sytuacja ta nie polepszyła się również w roku 2008. Na 2133 bezrobotnych tylko 366 miało prawo do zasiłku. Daje to stosunek 1 z z asi: 5,77.
Jak wspomniałem na wstępie październik 2008 był miesiącem, w którym od wielu lat mieliśmy najniższy poziom bezrobocia. Od listopada ubiegłego roku sytuacja zaczęła się jednak pogarszać. W miesiącu listopadzie stopa bezrobocia w naszym powiecie wzrosła do 18%. Liczba osób bezrobotnych zwiększyła się o 147 osób i bez pracy znajdowało się 1967 osób. Dalszy przyrost bezrobocia przyniósł miesiąc grudzień – 2133 osoby (w rejestrze bezrobotnych znalazło się 146 osób). W styczniu 2009 roku pracę straciło kolejne 202 osoby. Razem na dzień 31 stycznia 2009 roku bez pracy znajduje się 2335 osób. Z tej liczby tylko 440 posiada prawo do zasiłku czyli 1 osoba na 5,3 osób bez takiego uprawnienia.
Warto jednak zauważyć, iż poziom bezrobocia w powiecie wciąż jest niższym poziomie niż na koniec 2007 roku, i to w sposób znaczący, bo o 288 osób. W naszych warunkach jest to dużo.
Należy pamiętać, iż przyrost bezrobocia nie wynika tylko z kryzysu. W naszych górowskich warunkach spowodowany jest on również kończącymi się okresami zatrudnień sezonowych, wygasaniem programów związanych z robotami publicznymi i społeczno - użytecznymi, powrotami z emigracji. Jak stwierdziła dyrektorka PUP w Górze Barbara Murlik: „nie ma reguły jeżeli chodzi o przyczyny utraty pracy”. Jednocześnie skonstatowała: „u nas nie ma rynku pracy, bo nie istnieją duże firmy z udziałem kapitału zagranicznego, które zatrudniają kilkuset osób i ograniczają zatrudnienie np. o 100 – 200 pracowników”. Pytana o ewentualne sygnały o zwolnieniach grupowych Barbara Murlik informuje: „nie mam takich sygnałów z naszego terenu. Wiem, że firma SEWS w Rawiczu planuje duże zwolnienia. Na pewno dotknie to mieszkańców naszego powiatu, którzy tam pracują. Będę rozmawiała z tą firmą o dalszych losach zwolnionych pracowników”.
Warto też pamiętać o tym, iż aż 54,1% ogółu zarejestrowanych bezrobotnych stanowią kobiety (dane na dzień 31.XII.2008 r.). Aż 1142 kobiety pozostają bez pracy i jak czytamy w opracowaniu PUP: „przewaga kobiet w populacji bezrobotnych utrzymuje się na rynku pracy już od kilku lat”. Przykrym faktem jest też to, iż: „nadal niekorzystną cechą struktury jest dominujący udział osób młodych w ogólnej liczbie zarejestrowanych. Bezrobotni do 34 roku życia stanowią 50,8% ogółu zarejestrowanych”. Jesteśmy jednocześnie bardzo rozrzutni jeżeli idzie o ludzi z wykształceniem wyższym. Bez pracy pozostają (grudzień 2008 r.) 92 osoby z wykształceniem wyższym. Z drugiej strony wśród zarejestrowanych bezrobotnych jest aż 20 pedagogów! Nic to w porównaniu z ilością sprzedawców poszukujących pracy, których zarejestrowano – 159. Inne, mało poszukiwane zawody, to: ślusarze – 113 osób, asystenci ekonomiczni – 69 osób, murze – 62 osoby (ale to praca sezonowa, to i nic dziwnego), krawcowe – 61 osób, kucharze 53 osoby, technik – mechanik: 47 osób, mechanik samochodów osobowych – 44 osoby, piekarze – 30 osób.
Raz jeszcze Barbara Muirlik: „wzrost bezrobocia będzie większy. Należy jednak pamiętać, że za każdym zwolnieniem czai się ludzka tragedia. Tragedia rodzin, dzieci i tych wszystkich, których te nieszczęście może dotknąć. A może stać się udziałem każdego z nas”.
Pani Barbarze Murlik bardzo dziękuję za wyczerpujące dane, które pozwoliły mi na napisanie tego posta.
Najniższy poziom bezrobocia na terenie naszego powiatu odnotowaliśmy w październiku 2008 roku. Bez pracy pozostawało wówczas w powiecie 1820 osób a poziom bezrobocia wynosił 16,9%. W analogicznym okresie czasu stopa bezrobocia dla województwa dolnośląskiego wynosiła 9,2% a dla Polski 8,8%.
I dla przypomnienia: w roku 2001 mieliśmy 4201 bezrobotnych, rok później – 4264. Jeszcze w roku 2005 było 3992 bezrobotnych a rok później – 3418. Przełom przyniósł rok 2007 kiedy to na początku roku bezrobocie wynosiło 2505 osób a na koniec roku - 2401 osób. Rozpoczęła się tendencja spadkowa, którą nasz Powiatowy Urząd Pracy odnotowywał w swoich sprawozdaniach.
Powróćmy do roku 2008.
Również wówczas poziom bezrobocia był najniższy na terenie gminy Góra. Zarejestrowanych było 1058 osób bez pracy. Był to poziom najniższy od 1997 roku! Bezrobocie malało również w gminach naszego powiatu. W gminie Wąsosz poziom bezrobocia na koniec 2007 roku wynosił 445 osób, by na koniec 2008 roku spaść do 347 osób. W gminie Jemielno na koniec 2007 roku było 258 bezrobotnych a koniec minionego roku przyniósł cyfrę 215. Spadło bezrobocie w gminie Niechlów – z 389 osob bez pracy na koniec 2007 r., do 314 na koniec 2008 r.
Faktem jest, że spośród 2401 osób pozostających bez pracy w roku 2007 tylko 425 przysługiwało prawo do zasiłku. Daje to 5,6 osoby bez prawa do zasiłku na 1 z takim prawem. Sytuacja ta nie polepszyła się również w roku 2008. Na 2133 bezrobotnych tylko 366 miało prawo do zasiłku. Daje to stosunek 1 z z asi: 5,77.
Jak wspomniałem na wstępie październik 2008 był miesiącem, w którym od wielu lat mieliśmy najniższy poziom bezrobocia. Od listopada ubiegłego roku sytuacja zaczęła się jednak pogarszać. W miesiącu listopadzie stopa bezrobocia w naszym powiecie wzrosła do 18%. Liczba osób bezrobotnych zwiększyła się o 147 osób i bez pracy znajdowało się 1967 osób. Dalszy przyrost bezrobocia przyniósł miesiąc grudzień – 2133 osoby (w rejestrze bezrobotnych znalazło się 146 osób). W styczniu 2009 roku pracę straciło kolejne 202 osoby. Razem na dzień 31 stycznia 2009 roku bez pracy znajduje się 2335 osób. Z tej liczby tylko 440 posiada prawo do zasiłku czyli 1 osoba na 5,3 osób bez takiego uprawnienia.
Warto jednak zauważyć, iż poziom bezrobocia w powiecie wciąż jest niższym poziomie niż na koniec 2007 roku, i to w sposób znaczący, bo o 288 osób. W naszych warunkach jest to dużo.
Należy pamiętać, iż przyrost bezrobocia nie wynika tylko z kryzysu. W naszych górowskich warunkach spowodowany jest on również kończącymi się okresami zatrudnień sezonowych, wygasaniem programów związanych z robotami publicznymi i społeczno - użytecznymi, powrotami z emigracji. Jak stwierdziła dyrektorka PUP w Górze Barbara Murlik: „nie ma reguły jeżeli chodzi o przyczyny utraty pracy”. Jednocześnie skonstatowała: „u nas nie ma rynku pracy, bo nie istnieją duże firmy z udziałem kapitału zagranicznego, które zatrudniają kilkuset osób i ograniczają zatrudnienie np. o 100 – 200 pracowników”. Pytana o ewentualne sygnały o zwolnieniach grupowych Barbara Murlik informuje: „nie mam takich sygnałów z naszego terenu. Wiem, że firma SEWS w Rawiczu planuje duże zwolnienia. Na pewno dotknie to mieszkańców naszego powiatu, którzy tam pracują. Będę rozmawiała z tą firmą o dalszych losach zwolnionych pracowników”.
Warto też pamiętać o tym, iż aż 54,1% ogółu zarejestrowanych bezrobotnych stanowią kobiety (dane na dzień 31.XII.2008 r.). Aż 1142 kobiety pozostają bez pracy i jak czytamy w opracowaniu PUP: „przewaga kobiet w populacji bezrobotnych utrzymuje się na rynku pracy już od kilku lat”. Przykrym faktem jest też to, iż: „nadal niekorzystną cechą struktury jest dominujący udział osób młodych w ogólnej liczbie zarejestrowanych. Bezrobotni do 34 roku życia stanowią 50,8% ogółu zarejestrowanych”. Jesteśmy jednocześnie bardzo rozrzutni jeżeli idzie o ludzi z wykształceniem wyższym. Bez pracy pozostają (grudzień 2008 r.) 92 osoby z wykształceniem wyższym. Z drugiej strony wśród zarejestrowanych bezrobotnych jest aż 20 pedagogów! Nic to w porównaniu z ilością sprzedawców poszukujących pracy, których zarejestrowano – 159. Inne, mało poszukiwane zawody, to: ślusarze – 113 osób, asystenci ekonomiczni – 69 osób, murze – 62 osoby (ale to praca sezonowa, to i nic dziwnego), krawcowe – 61 osób, kucharze 53 osoby, technik – mechanik: 47 osób, mechanik samochodów osobowych – 44 osoby, piekarze – 30 osób.
Raz jeszcze Barbara Muirlik: „wzrost bezrobocia będzie większy. Należy jednak pamiętać, że za każdym zwolnieniem czai się ludzka tragedia. Tragedia rodzin, dzieci i tych wszystkich, których te nieszczęście może dotknąć. A może stać się udziałem każdego z nas”.
Pani Barbarze Murlik bardzo dziękuję za wyczerpujące dane, które pozwoliły mi na napisanie tego posta.
poniedziałek, 9 lutego 2009
Mój "Drynda"
6 lutego 2009 r., odbył się „III Memoriał im. Henryka Hryniewicza”. Sparwozdanie pod adresem: http://mazulewicz-siatkowka.blogspot.com/
Minęło niewiele ponad trzy lata od Jego tragicznej i zaskakującej wszystkich śmierci. Mam swoje osobiste powody, by napisać o ś.p. Henryku Hryniewiczu słów kilka na głównym blogu. Jestem Mu to po prostu winien. Być może nie wszystkim Państwa spodoba się to co napisałem, ale próbowałem nakreślić portret Człowieka, który tak właśnie zapadł w mojej pamięci. Bardzo wdzięcznej pamięci.
Mój pierwszy kontakt z Henrykiem Hryniewiczem datuje się od roku 1968. Wówczas to został on wychowawcą klasy IV, do której uczęszczałem.
Henryk Hryniewicz wśród uczniów miał ksywkę „Drynda”. W szkole było dwóch ludzi, którzy nosili ten przydomek. Pracował wówczas w dwójce również ojciec Henryka Hryniewicza – ś.p. Jan - , który nazywany był „starym Dryndą”. Henryk nazywany był „młodym Dryndą”. Jednak kiedy zaczął nas uczyć ksywa „Stary Drynda” ustąpiła miejsce nowej: „Bambik”. I tak na placu ostał się tylko „Drynda”. Budził szacunek i uczniowie go się słuchali. Inna to była ówczesna szkoła niż dzisiejszej młodzieży może się śnić. Jako wychowawca Henryk Hryniewicz stosował niekonwencjonalne metody wychowawcze. Do historii mojego pokolenia przeszła sławna i budząca powszechną trwogę „parówa”. Ów owiany mitami i legendami przedmiot miał służyć do wymierzania kar cielesnych w widoma część ciała. Przypadki cielesnego karcenia były jednak niezmiernie rzadkie. Legendarna „parówa” miała za zadanie utrzymywanie nas w ryzach. Z psychologicznego punktu widzenia „parówa” była znakomitym środkiem prewencyjnym. Najpierw się pomyślało nim coś durnego zrobiło. Sam widok „parówy” przywracał należyty porządek i ład.
Do klasy wkraczał ś.p. „Drynda” dźwigając ciężką i dużą teczkę. Pod pachą sterta gazet. Nos zdobiły okulary uzbrojone w potężne szkła. Rozpoczynała się lekcja. W owych czasach takie durnoty jak „Kodeks ucznia” jeszcze nie istniały. Można było spodziewać się klasówki, sprawdzianu i odpytywania jak leci w dzienniku, bez uprzedzenia delikwenta o takim zamiarze. Ponieważ Henryk Hryniewicz był też naszym wychowawcą lekcje rozpoczynał od wyprostowania naszych przegięć podczas innych lekcji. Delikwenci mieli wówczas miny mało wesołe. Po „pater noster” zaczynała się lekcja.
Zasadą było, iż kto nie umie sprawnie czytać i pisać ma u „Dryndy” przechlapane. Taki delikwent na promocję do klasy następnej liczyć nie mógł. Lufa, lufa, lufa … . Henryk Hryniewicz potrafił poprowadzić lekcję. Uczył poprzez dyskusję. Każdy temat był do tego dobry. Dyskutując nad treścią czytanki niepostrzeżenie przechodziło się do tematów ogólnych, które luźno związane były z treścią lekcji. I to było na „polaju” najlepsze. Te dyskusje, spory i pozwolenie na posiadanie innego zdania były charakterystyczną cechą lekcji prowadzonych przez Henryka. A bywało nieraz ostro. Temperatura dyskusji była nie raz i nie dwa bardzo wysoka. Ta metoda nauczania pozwalała na naukę umiejętności dyskusji i przedstawiana i obrony własnych racji. Niezapomniana i wciąż owocująca szkoła życia dla tych, którzy chcieli się czegoś nauczyć.
Henryk Hryniewicz był też człowiekiem tolerancyjnym. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Nudne i nieciekawe były dla mnie lekcje gramatyki. To była męczarnia, bo w uczeniu się zasad gramatyki nie widziałem żadnego pożytku. Kochałem czytać! Najcenniejszym miejscem w szkole była dla mnie biblioteka, która jawiła mi się jako siedziba tajemnic i innych, niedostępnych światów. Czytałem pasjami! Podczas przerw, podczas lekcji i gdzie tylko się dało. Lekcje gramatyki – jako niezwykle dla mnie nudne! – prowokowały mnie do kontynuowania tego procederu. Nie raz zaczytany nie zauważyłem jak „Drynda” cwanie mnie zachodzi i … . Bolało! Fakt! Ale nie żałuję! Po jakimś czasie Henryk zorientował się, że do gramatyki to on mnie nie zapędzi. Miałem więc przyzwolenie na czytanie książek podczas gramatycznych nudów, byle bym siedział cicho. Ten układ był dla mnie idealny. Myślę, że dla „Dryndy” też, bo do cichych i pokornych to ja raczej nie należałem.
Henryk Hryniewicz był bardzo nietypowym nauczycielem. Jego prawdziwą pasję stanowił sport, o którym mógł opowiadać godzinami, z wciąż niesłabnącym entuzjazmem. Szybko wykryliśmy tę Jego słabość i często prowokowaliśmy Go do rozmów na tematy sportowe.To był jego konik, który wykorzystywaliśmy w sposób bardzo często bezczelny. Zbliża się klasówka i jakoś nikt nie ma jej ochoty pisać. Siedzimy, kombinujemy, rozmyślamy: co by tu zrobić? Jak zapobiec nieszczęściu? I pada pierwsze pytanie: czy wczoraj w telewizji był sport? Nie było! Niedobrze! A może w radiu coś mówili? Jest! Mówili! Kolejne pytanie: kto zagaduje „Dryndę”? „Słoniu!” – pada propozycja nie do odrzucenia. „Vox populi – vox dei”! Zaczyna się lekcja. Napięcie w klasie sięga zenitu. Obecność sprawdzona, sprawiedliwość wymierzona. „Na dzisiejszej lekcji” – zaczyna "Drynda". Nie danie jest mu dokończyć. „Proszę Pana, proszę pana, proszę pana! – odzywam się z ławki. „Słucham?” – życzliwie pyta „Drynda”. „A słyszał Pan ….? Wszyscy zamierają w milczeniu. Rybka połknie przynętę czy też powie, że o tym porozmawiamy kiedyś indziej? „Słuchajcie, ja wam powiem tak … . I płynie miododajna opowieść o ostatnim wydarzeniu sportowym. Nie ogranicza się ona jednak tylko do tego wydarzenia, o które pytałem. Są liczne nawiązania, odniesienia, przypomnienia, alegorie, anegdotki, fakty historyczne, nazwiska wielkich sportowców, wyniki. A lekcja leci! Nie nudzi się nikt! Pytamy, zachwycamy się i razem przeżywamy to co działo się na boiskach, bieżniach, skoczniach. Trzeba przyznać, że mówiony język polski Henryk opanowany miał do perfekcji. Potrafił czarować słowem, budować napięcie w swoich opowieściach, odpowiednią dramaturgię. Zawieszał głos w momentach krytycznych swojej narracji. Jednym słowem - tworzył odpowiednią atmosferę.
Koniec takiej lekcji wyglądał następująco. „Drynda” wpisuje temat lekcji. Otwiera dziennik. Patrzy. Podnosi wzrok i mówi: „ale dzisiaj miała być klasówka”. Ja oczywiście w tym momencie nie spoglądam w jego stronę, bo akurat czynię najpilniejsze na świecie notatki w zeszycie. „Co się odwlecze …. – kontynuuje Henryk. Teraz gramy va banque. Po klasie niesie się chóralny głos błagalny: przełóżmy o dwa tygodnie! Chwila zastanowienia i prośba wysłuchana. A my już kombinujemy: a może za dwa tygodnie będzie coś ważnego w sporcie? Jak się ma 12 lat to dwa tygodnie wydają się miliardem lat świetlnych.
Gdy byłem uczniem 7 klasy Henryk Hryniewicz znalazł sobie dodatkowe hobby. Zaczął sprowadzać z krajów „zgniłego kapitalizmu” foldery i plakaty turystyczne. To było wydarzenie! Nasze ówczesne wydawnictwa były siermiężna, robione na byle jakim papierze a kolory były tak cieniutkie i bladziutkie – jak nie przymierzając – nasz obecny Zarząd Powiatu z „Bukietową” w roli głównej. Nawiasem mówiąc, zastanawiam się czy „Bukietowa” zdałaby u „Dryndy”? Mam poważne wątpliwości, bardzo poważne. Szkoda, że jej nie uczył. Dzisiaj mielibyśmy mniej problemów. Wracajmy jedynka do tematu. Siedzimy wiec na lekcji a Henryk wyciąga plakat. Boże! – to nie plakat! To cudem nam się widziało. Kolorowy, błyszczący, pachnący farbą, ale nie tak jak nasze siermiężne wówczas podręczniki. Inaczej! Te Jego plakaty pokazywały nam świat jakiego nie widzieliśmy. Barwny, kolorowy, tajemniczy, kuszący i budzący przez to wszystko pragnienie poznania go, nabycia o nim wiedzy. Te błyszczące plakaty i foldery stały się sensacją w całej „dwójce”. Jakże nieszczęśliwi byli ci, którzy nie mieli z „Dryndą” lekcji. Nie mogli zobaczyć na własne oczy tajemnicy. Z tego powodu czuliśmy niepodważalną dumę i wyższość, iż należymy do wtajemniczonych.
Plakaty i foldery stały się błyskawicznie obiektem adoracji i jednocześnie przedmiotem wielkiego pożądania. Ale skąd je zdobyć? To pytanie dręczyło nas bez ustanku. Jak się dowiedzieć co trzeba zrobić, by stać się posiadaczem tego skarbu? I zaczęły się podchody! Pierwsza wiadomość powaliła nas na kolana: trzeba napisać do zagranicznego biura podróży to przyślą. Ale co napisać? Tego nie wiedzieliśmy! Później wyjaśniło się, że prośbę z uzasadnienie, że bardzo nas dany kraj interesuje. W jakim języku napisać?! – kolejne tragiczne pytanie. W angielskim – poinformował nas „Drynda”. Oniemieliśmy! Skąd znaleźć kogoś kto zna angielski? Ktoś tam miał siostrę w ogólniaku, brata, którzy przetłumaczyli. Koledzy wysłali, czekają, czekają … i nic! A pragnienie posiadania folderów rośnie! Zamienia się w chorobliwą gorączkę! Któregoś dnia po lekcji geografii, której uczył nas w siódmej klasie Henryk Hryniewicz, zebrałem się na odwagę i zwróciłem się do Niego z prośbą: „czy mógłby Pan napisać mi taki tekst jaki Pan wysyła do biur turystycznych?” „A po co” – brzmiało pytanie. Ze ściśniętym sercem żołądkiem pod gardłem wyjaśniłem, że chciałbym mieć foldery i plakaty z Grecji, bo interesuje mnie historia a na plakatach i folderach są starożytne zabytki. „Drynda” wziął kartkę, długopis i w ciągu minuty stałem się najszczęśliwszym posiadaczem klucza do upragnionych skarbów. Co to się działo! Po kilku tygodniach oczekiwań, które dla mnie były wiekami całymi, zaczęły napływać foldery, plakaty. Każda przesyłka była ładnie opakowana i miała znaczki. Znaczki te za każdym razem odrywałem wraz z papierem, na który były naklejone o zanosiłem Henrykowi. On, niektóre z nich brał i dziękował. Za inne również dziękował, ale ich nie brał, bo jako filatelista (kolejne hobby) już je posiadał. Te moje dary powodowane były niewątpliwą sympatią do „Dryndy”, którego autentycznie lubiłem, szanowałem i na swój nastoletni sposób kochałem. Choćby za książki, które mi pożyczał.
Te wspomnienie o Henryku Hryniewiczu, które w moim zamierzeniu miało być nie laurkowe, ale po prostu ludzkie, jest częścią mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Obok Józefa Lesiak, Henryk Hryniewicz należy – powtarzam: należy – do ludzi, którzy mieli na mnie wówczas ogromny wpływ. Być może użycie przeze mnie Jego szkolnego pseudonimu wyda się dla niektórych z Państwa szokujące. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko jedno: dla mnie zawsze szokujące jest wymienianie obok zmarłych medali i zasług. Przywalanie zmarłych kilogramami błyskotek i przebrzmiałymi tytułami powoduje, że spod ich stosu nie widać człowieka. Dla mnie Henryk Hryniewicz po kres dni moich będzie „Dryndą”, ale ten pseudonim zawsze budził będzie we mnie najpiękniejsze i najcudowniejsze wspomnienia. Żyć należy w zgodzie ze słowami Słowackiego:
„Trzeba życie rozłamać w dwie wielkie półowy,
Jedną godziną myśli - trzeba w przeszłość wrócić;
I przeszłość jako obraz ściemniały i płowy,
Pełny pobladłych twarzy, ku słońcu odwrócić...
I ścigać okiem światła obrazu i cienie
Jak lśniące rozpryśnionych mozajek kamienie.
Minęło niewiele ponad trzy lata od Jego tragicznej i zaskakującej wszystkich śmierci. Mam swoje osobiste powody, by napisać o ś.p. Henryku Hryniewiczu słów kilka na głównym blogu. Jestem Mu to po prostu winien. Być może nie wszystkim Państwa spodoba się to co napisałem, ale próbowałem nakreślić portret Człowieka, który tak właśnie zapadł w mojej pamięci. Bardzo wdzięcznej pamięci.
Mój pierwszy kontakt z Henrykiem Hryniewiczem datuje się od roku 1968. Wówczas to został on wychowawcą klasy IV, do której uczęszczałem.
Henryk Hryniewicz wśród uczniów miał ksywkę „Drynda”. W szkole było dwóch ludzi, którzy nosili ten przydomek. Pracował wówczas w dwójce również ojciec Henryka Hryniewicza – ś.p. Jan - , który nazywany był „starym Dryndą”. Henryk nazywany był „młodym Dryndą”. Jednak kiedy zaczął nas uczyć ksywa „Stary Drynda” ustąpiła miejsce nowej: „Bambik”. I tak na placu ostał się tylko „Drynda”. Budził szacunek i uczniowie go się słuchali. Inna to była ówczesna szkoła niż dzisiejszej młodzieży może się śnić. Jako wychowawca Henryk Hryniewicz stosował niekonwencjonalne metody wychowawcze. Do historii mojego pokolenia przeszła sławna i budząca powszechną trwogę „parówa”. Ów owiany mitami i legendami przedmiot miał służyć do wymierzania kar cielesnych w widoma część ciała. Przypadki cielesnego karcenia były jednak niezmiernie rzadkie. Legendarna „parówa” miała za zadanie utrzymywanie nas w ryzach. Z psychologicznego punktu widzenia „parówa” była znakomitym środkiem prewencyjnym. Najpierw się pomyślało nim coś durnego zrobiło. Sam widok „parówy” przywracał należyty porządek i ład.
Do klasy wkraczał ś.p. „Drynda” dźwigając ciężką i dużą teczkę. Pod pachą sterta gazet. Nos zdobiły okulary uzbrojone w potężne szkła. Rozpoczynała się lekcja. W owych czasach takie durnoty jak „Kodeks ucznia” jeszcze nie istniały. Można było spodziewać się klasówki, sprawdzianu i odpytywania jak leci w dzienniku, bez uprzedzenia delikwenta o takim zamiarze. Ponieważ Henryk Hryniewicz był też naszym wychowawcą lekcje rozpoczynał od wyprostowania naszych przegięć podczas innych lekcji. Delikwenci mieli wówczas miny mało wesołe. Po „pater noster” zaczynała się lekcja.
Zasadą było, iż kto nie umie sprawnie czytać i pisać ma u „Dryndy” przechlapane. Taki delikwent na promocję do klasy następnej liczyć nie mógł. Lufa, lufa, lufa … . Henryk Hryniewicz potrafił poprowadzić lekcję. Uczył poprzez dyskusję. Każdy temat był do tego dobry. Dyskutując nad treścią czytanki niepostrzeżenie przechodziło się do tematów ogólnych, które luźno związane były z treścią lekcji. I to było na „polaju” najlepsze. Te dyskusje, spory i pozwolenie na posiadanie innego zdania były charakterystyczną cechą lekcji prowadzonych przez Henryka. A bywało nieraz ostro. Temperatura dyskusji była nie raz i nie dwa bardzo wysoka. Ta metoda nauczania pozwalała na naukę umiejętności dyskusji i przedstawiana i obrony własnych racji. Niezapomniana i wciąż owocująca szkoła życia dla tych, którzy chcieli się czegoś nauczyć.
Henryk Hryniewicz był też człowiekiem tolerancyjnym. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Nudne i nieciekawe były dla mnie lekcje gramatyki. To była męczarnia, bo w uczeniu się zasad gramatyki nie widziałem żadnego pożytku. Kochałem czytać! Najcenniejszym miejscem w szkole była dla mnie biblioteka, która jawiła mi się jako siedziba tajemnic i innych, niedostępnych światów. Czytałem pasjami! Podczas przerw, podczas lekcji i gdzie tylko się dało. Lekcje gramatyki – jako niezwykle dla mnie nudne! – prowokowały mnie do kontynuowania tego procederu. Nie raz zaczytany nie zauważyłem jak „Drynda” cwanie mnie zachodzi i … . Bolało! Fakt! Ale nie żałuję! Po jakimś czasie Henryk zorientował się, że do gramatyki to on mnie nie zapędzi. Miałem więc przyzwolenie na czytanie książek podczas gramatycznych nudów, byle bym siedział cicho. Ten układ był dla mnie idealny. Myślę, że dla „Dryndy” też, bo do cichych i pokornych to ja raczej nie należałem.
Henryk Hryniewicz był bardzo nietypowym nauczycielem. Jego prawdziwą pasję stanowił sport, o którym mógł opowiadać godzinami, z wciąż niesłabnącym entuzjazmem. Szybko wykryliśmy tę Jego słabość i często prowokowaliśmy Go do rozmów na tematy sportowe.To był jego konik, który wykorzystywaliśmy w sposób bardzo często bezczelny. Zbliża się klasówka i jakoś nikt nie ma jej ochoty pisać. Siedzimy, kombinujemy, rozmyślamy: co by tu zrobić? Jak zapobiec nieszczęściu? I pada pierwsze pytanie: czy wczoraj w telewizji był sport? Nie było! Niedobrze! A może w radiu coś mówili? Jest! Mówili! Kolejne pytanie: kto zagaduje „Dryndę”? „Słoniu!” – pada propozycja nie do odrzucenia. „Vox populi – vox dei”! Zaczyna się lekcja. Napięcie w klasie sięga zenitu. Obecność sprawdzona, sprawiedliwość wymierzona. „Na dzisiejszej lekcji” – zaczyna "Drynda". Nie danie jest mu dokończyć. „Proszę Pana, proszę pana, proszę pana! – odzywam się z ławki. „Słucham?” – życzliwie pyta „Drynda”. „A słyszał Pan ….? Wszyscy zamierają w milczeniu. Rybka połknie przynętę czy też powie, że o tym porozmawiamy kiedyś indziej? „Słuchajcie, ja wam powiem tak … . I płynie miododajna opowieść o ostatnim wydarzeniu sportowym. Nie ogranicza się ona jednak tylko do tego wydarzenia, o które pytałem. Są liczne nawiązania, odniesienia, przypomnienia, alegorie, anegdotki, fakty historyczne, nazwiska wielkich sportowców, wyniki. A lekcja leci! Nie nudzi się nikt! Pytamy, zachwycamy się i razem przeżywamy to co działo się na boiskach, bieżniach, skoczniach. Trzeba przyznać, że mówiony język polski Henryk opanowany miał do perfekcji. Potrafił czarować słowem, budować napięcie w swoich opowieściach, odpowiednią dramaturgię. Zawieszał głos w momentach krytycznych swojej narracji. Jednym słowem - tworzył odpowiednią atmosferę.
Koniec takiej lekcji wyglądał następująco. „Drynda” wpisuje temat lekcji. Otwiera dziennik. Patrzy. Podnosi wzrok i mówi: „ale dzisiaj miała być klasówka”. Ja oczywiście w tym momencie nie spoglądam w jego stronę, bo akurat czynię najpilniejsze na świecie notatki w zeszycie. „Co się odwlecze …. – kontynuuje Henryk. Teraz gramy va banque. Po klasie niesie się chóralny głos błagalny: przełóżmy o dwa tygodnie! Chwila zastanowienia i prośba wysłuchana. A my już kombinujemy: a może za dwa tygodnie będzie coś ważnego w sporcie? Jak się ma 12 lat to dwa tygodnie wydają się miliardem lat świetlnych.
Gdy byłem uczniem 7 klasy Henryk Hryniewicz znalazł sobie dodatkowe hobby. Zaczął sprowadzać z krajów „zgniłego kapitalizmu” foldery i plakaty turystyczne. To było wydarzenie! Nasze ówczesne wydawnictwa były siermiężna, robione na byle jakim papierze a kolory były tak cieniutkie i bladziutkie – jak nie przymierzając – nasz obecny Zarząd Powiatu z „Bukietową” w roli głównej. Nawiasem mówiąc, zastanawiam się czy „Bukietowa” zdałaby u „Dryndy”? Mam poważne wątpliwości, bardzo poważne. Szkoda, że jej nie uczył. Dzisiaj mielibyśmy mniej problemów. Wracajmy jedynka do tematu. Siedzimy wiec na lekcji a Henryk wyciąga plakat. Boże! – to nie plakat! To cudem nam się widziało. Kolorowy, błyszczący, pachnący farbą, ale nie tak jak nasze siermiężne wówczas podręczniki. Inaczej! Te Jego plakaty pokazywały nam świat jakiego nie widzieliśmy. Barwny, kolorowy, tajemniczy, kuszący i budzący przez to wszystko pragnienie poznania go, nabycia o nim wiedzy. Te błyszczące plakaty i foldery stały się sensacją w całej „dwójce”. Jakże nieszczęśliwi byli ci, którzy nie mieli z „Dryndą” lekcji. Nie mogli zobaczyć na własne oczy tajemnicy. Z tego powodu czuliśmy niepodważalną dumę i wyższość, iż należymy do wtajemniczonych.
Plakaty i foldery stały się błyskawicznie obiektem adoracji i jednocześnie przedmiotem wielkiego pożądania. Ale skąd je zdobyć? To pytanie dręczyło nas bez ustanku. Jak się dowiedzieć co trzeba zrobić, by stać się posiadaczem tego skarbu? I zaczęły się podchody! Pierwsza wiadomość powaliła nas na kolana: trzeba napisać do zagranicznego biura podróży to przyślą. Ale co napisać? Tego nie wiedzieliśmy! Później wyjaśniło się, że prośbę z uzasadnienie, że bardzo nas dany kraj interesuje. W jakim języku napisać?! – kolejne tragiczne pytanie. W angielskim – poinformował nas „Drynda”. Oniemieliśmy! Skąd znaleźć kogoś kto zna angielski? Ktoś tam miał siostrę w ogólniaku, brata, którzy przetłumaczyli. Koledzy wysłali, czekają, czekają … i nic! A pragnienie posiadania folderów rośnie! Zamienia się w chorobliwą gorączkę! Któregoś dnia po lekcji geografii, której uczył nas w siódmej klasie Henryk Hryniewicz, zebrałem się na odwagę i zwróciłem się do Niego z prośbą: „czy mógłby Pan napisać mi taki tekst jaki Pan wysyła do biur turystycznych?” „A po co” – brzmiało pytanie. Ze ściśniętym sercem żołądkiem pod gardłem wyjaśniłem, że chciałbym mieć foldery i plakaty z Grecji, bo interesuje mnie historia a na plakatach i folderach są starożytne zabytki. „Drynda” wziął kartkę, długopis i w ciągu minuty stałem się najszczęśliwszym posiadaczem klucza do upragnionych skarbów. Co to się działo! Po kilku tygodniach oczekiwań, które dla mnie były wiekami całymi, zaczęły napływać foldery, plakaty. Każda przesyłka była ładnie opakowana i miała znaczki. Znaczki te za każdym razem odrywałem wraz z papierem, na który były naklejone o zanosiłem Henrykowi. On, niektóre z nich brał i dziękował. Za inne również dziękował, ale ich nie brał, bo jako filatelista (kolejne hobby) już je posiadał. Te moje dary powodowane były niewątpliwą sympatią do „Dryndy”, którego autentycznie lubiłem, szanowałem i na swój nastoletni sposób kochałem. Choćby za książki, które mi pożyczał.
Te wspomnienie o Henryku Hryniewiczu, które w moim zamierzeniu miało być nie laurkowe, ale po prostu ludzkie, jest częścią mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Obok Józefa Lesiak, Henryk Hryniewicz należy – powtarzam: należy – do ludzi, którzy mieli na mnie wówczas ogromny wpływ. Być może użycie przeze mnie Jego szkolnego pseudonimu wyda się dla niektórych z Państwa szokujące. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko jedno: dla mnie zawsze szokujące jest wymienianie obok zmarłych medali i zasług. Przywalanie zmarłych kilogramami błyskotek i przebrzmiałymi tytułami powoduje, że spod ich stosu nie widać człowieka. Dla mnie Henryk Hryniewicz po kres dni moich będzie „Dryndą”, ale ten pseudonim zawsze budził będzie we mnie najpiękniejsze i najcudowniejsze wspomnienia. Żyć należy w zgodzie ze słowami Słowackiego:
„Trzeba życie rozłamać w dwie wielkie półowy,
Jedną godziną myśli - trzeba w przeszłość wrócić;
I przeszłość jako obraz ściemniały i płowy,
Pełny pobladłych twarzy, ku słońcu odwrócić...
I ścigać okiem światła obrazu i cienie
Jak lśniące rozpryśnionych mozajek kamienie.
poniedziałek, 2 lutego 2009
Plan B - dla nas be!
31 stycznia „Gazeta Wyborcza” podała główne założenia rządowego „planu B”, który ma doprowadzić do oddłużenia szpitali. Oto tekst tego artykułu.
„Na ten plan od dwóch miesięcy czekają dyrektorzy szpitali i samorządowcy. Minister zdrowia Ewa Kopacz zapowiedziała, że jej resort wprowadzi taki plan, kiedy prezydent Lech Kaczyński zawetował pod koniec listopada ustawy zdrowotne. Nie podobało mu się, że PO chciała obowiązkowego przekształcania szpitali w spółki prawa handlowego.
Przepis na przekształcenie
Platforma jest pewna swego - weto przekształceń nie zatrzyma. Stąd plan B, który mówi, że:
1. samorząd musi najpierw zlikwidować dotychczas działający zadłużony ZOZ
2. potem ma stworzyć spółkę, która przejmie majątek szpitala, a jej 100-proc. właścicielem będzie samorząd
3. spółka zacznie działać z czystym kontem, bo wszystkie długi weźmie na siebie samorząd.
Co zatem będzie miał z tego starosta czy burmistrz? Pewność, że szpital nie będzie znów przynosił strat. Bo spółka - w przeciwieństwie do dzisiejszego ZOZ - nie może ich przynosić. Jeśli jest na minusie, może upaść.
Aby przeprowadzić operację, trzeba przygotować program restrukturyzacji i biznesplan. Muszą je zatwierdzić NFZ i Bank Gospodarstwa Krajowego. Ich opinie dostanie wojewoda i przekaże Ministerstwu Rozwoju Regionalnego. Wtedy samorząd dostanie dotację na spłacenie długów likwidowanego szpitala.
Ale uwaga - nie wszystkich długów! Państwo zapłaci w całości tzw. zobowiązania publiczno-prawne (np. zaległości wobec ZUS) i kredyty zaciągnięte na restrukturyzację. Częściowo pomoże w spłacie odsetek m.in. od długów za rachunki za leki czy obiady dla pacjentów. Same rachunki i część odsetek będzie musiał spłacić sam samorząd (a to jest zazwyczaj większa część zadłużenia szpitala).
- To oznacza, że po rządową pomoc mogą sięgnąć tylko te samorządy, których szpitale nie mają długów większych, niż kilkanaście milionów - mówi Marek Wójcik ze Związku Powiatów Polskich. - Bo jeśli samorząd ma szpital, który jest 100 mln pod kreską, to nie ma szans na przekształcenie. Żaden samorząd nie weźmie na siebie długu kilka razy przekraczającego jego budżet. To skończyłoby się zarządem komisarycznym.
Czy starczy na długi
Platforma uważa, że dzięki przekształceniom skłoni dyrektorów do lepszego zarządzania (bo nie mogą dopuścić do strat). A pacjenci nie powinni mieć gorzej, bo za leczenie w szpitalu-spółce nadal płaci NFZ. Choć można też brać pieniądze od pacjentów, np. za operacje bez kolejki.
Według rządowego projektu szpitale już zamienione w spółki "w sposób istotny poprawiły efektywność funkcjonowania", "wzrosły ich dochody" i "zmniejszyły się w nich koszty". Program ma być realizowany przez dwa lata i doprowadzić do komercjalizacji 70 placówek, w tym 50 szpitali (dziś przekształconych jest 71).
W rządowym dokumencie jest jeden wielki znak zapytania. Trzeba w nim wpisać kwotę przeznaczoną na jego zrealizowanie. Nim nadszedł kryzys, politycy PO zapewniali, że w budżecie zarezerwowano 2,7 mld zł na oddłużenie szpitali.
- Plan będzie przyjęty oficjalnie 10 lutego. Chcielibyśmy, że nie zmniejszyła się ta kwota - mówi rzecznik ministerstwa zdrowia Jakub Gołąb”.
„Na ten plan od dwóch miesięcy czekają dyrektorzy szpitali i samorządowcy. Minister zdrowia Ewa Kopacz zapowiedziała, że jej resort wprowadzi taki plan, kiedy prezydent Lech Kaczyński zawetował pod koniec listopada ustawy zdrowotne. Nie podobało mu się, że PO chciała obowiązkowego przekształcania szpitali w spółki prawa handlowego.
Przepis na przekształcenie
Platforma jest pewna swego - weto przekształceń nie zatrzyma. Stąd plan B, który mówi, że:
1. samorząd musi najpierw zlikwidować dotychczas działający zadłużony ZOZ
2. potem ma stworzyć spółkę, która przejmie majątek szpitala, a jej 100-proc. właścicielem będzie samorząd
3. spółka zacznie działać z czystym kontem, bo wszystkie długi weźmie na siebie samorząd.
Co zatem będzie miał z tego starosta czy burmistrz? Pewność, że szpital nie będzie znów przynosił strat. Bo spółka - w przeciwieństwie do dzisiejszego ZOZ - nie może ich przynosić. Jeśli jest na minusie, może upaść.
Aby przeprowadzić operację, trzeba przygotować program restrukturyzacji i biznesplan. Muszą je zatwierdzić NFZ i Bank Gospodarstwa Krajowego. Ich opinie dostanie wojewoda i przekaże Ministerstwu Rozwoju Regionalnego. Wtedy samorząd dostanie dotację na spłacenie długów likwidowanego szpitala.
Ale uwaga - nie wszystkich długów! Państwo zapłaci w całości tzw. zobowiązania publiczno-prawne (np. zaległości wobec ZUS) i kredyty zaciągnięte na restrukturyzację. Częściowo pomoże w spłacie odsetek m.in. od długów za rachunki za leki czy obiady dla pacjentów. Same rachunki i część odsetek będzie musiał spłacić sam samorząd (a to jest zazwyczaj większa część zadłużenia szpitala).
- To oznacza, że po rządową pomoc mogą sięgnąć tylko te samorządy, których szpitale nie mają długów większych, niż kilkanaście milionów - mówi Marek Wójcik ze Związku Powiatów Polskich. - Bo jeśli samorząd ma szpital, który jest 100 mln pod kreską, to nie ma szans na przekształcenie. Żaden samorząd nie weźmie na siebie długu kilka razy przekraczającego jego budżet. To skończyłoby się zarządem komisarycznym.
Czy starczy na długi
Platforma uważa, że dzięki przekształceniom skłoni dyrektorów do lepszego zarządzania (bo nie mogą dopuścić do strat). A pacjenci nie powinni mieć gorzej, bo za leczenie w szpitalu-spółce nadal płaci NFZ. Choć można też brać pieniądze od pacjentów, np. za operacje bez kolejki.
Według rządowego projektu szpitale już zamienione w spółki "w sposób istotny poprawiły efektywność funkcjonowania", "wzrosły ich dochody" i "zmniejszyły się w nich koszty". Program ma być realizowany przez dwa lata i doprowadzić do komercjalizacji 70 placówek, w tym 50 szpitali (dziś przekształconych jest 71).
W rządowym dokumencie jest jeden wielki znak zapytania. Trzeba w nim wpisać kwotę przeznaczoną na jego zrealizowanie. Nim nadszedł kryzys, politycy PO zapewniali, że w budżecie zarezerwowano 2,7 mld zł na oddłużenie szpitali.
- Plan będzie przyjęty oficjalnie 10 lutego. Chcielibyśmy, że nie zmniejszyła się ta kwota - mówi rzecznik ministerstwa zdrowia Jakub Gołąb”.
Szlag mnie trafi!
Uwaga: osoby o słabych nerwach czytają poniższy post na własną odpowiedzialność!
W pierwszym tegorocznym numerze „Przeglądu Górowskiego” ukazał się artykuł zatytułowany: „Kiedy muzeum?”. Nie jest moim zamiarem mawianie treści tego artykułu. Należy jednak wiedzieć, iż rzecz dotyczy organizacji Muzeum Ziemi Górowskiej. Pytajnik zawarty w tytule nie jest przypadkowy, gdyż tak naprawdę nikt nie jest – w chwili obecnej – władny podać datę zmaterializowania się tego pięknego pomysłu. Istnieje co prawda uchwała Rady Powiatu, która określa datę powstania muzeum na dzień 1 stycznia 2009 roku. Muzeum jest w chwili obecnej „w organizacji”.
Nie o tym jednak jest ten post. W tekście wspomnianego artykułu zawarte jest następujące zdanie: „Wszystko wskazuje na to, że tym razem, nie zostaną powtórzone błędy z przeszłości i chociaż droga do finału jest długa i skomplikowana, to determinacja aktualnego przewodniczącego Rady Powiatu Władysława Stanisławskiego i wicestarosty Tadeusza Bireckiego dają gwarancję powodzenia”.
Część tego zdania – jego ostatni fragment – jest najczystszą fantazją autorki artykułu Zofii Hanulakowej. „Urodzony Dyrektor” wraz z członkami Zarządu robili wszystko, by uchwała o utworzeniu muzeum nigdy się nie narodziła. Trzeba Państwu wiedzieć, iż projekt uchwały został napisany nie przez Zarząd, ale przez osoby, którym powstanie muzeum leży na sercu. Kiedy już projekt się narodził, członkowie Zarządu próbowali go zmienić. Proponowano np., by nie określać docelowej siedziby muzeum (budynek, w którym mieści się Powiatowy Urząd Pracy). Kiedy i ta tandetna machlojka nie przeszła, próbowano z projektu uchwały wyrzucić datę powstania muzeum. W każdym z tych przypadków niecne knowania członków Zarządu zostały ukręcone niczym łeb hydrze. Tu trzeba oddać sprawiedliwość części radnych tworzących wówczas koalicję, którzy wsparli projekt i nie dopuścili do zmian, których wprowadzenie spowodowałoby, iż uchwała byłaby warta mniej niż papier, na którym została spisana.
Jeszcze podczas sesji, na której głosowano projekt uchwały, działy się rzeczy arcyzabawne. Próbowano wmówić radnym, iż przyjęcie uchwały w proponowanym przez pomysłodawców kształcie spowoduje, iż od 1 stycznia 2009 roku PUP znajdzie się na bruku. Kolejny raz chwycono się sztuczki z datą. Wszystkie te „pomysła” nie mogły jednak wówczas przejść. Dysponowaliśmy 9 głosami na 15 radnych. Widząc, że bitwa jest przegrana, wszyscy radni w jawnym głosowaniu opowiedzieli się za uchwałą w kształcie proponowanym przez inicjatorów powstania muzeum. Było przezabawnie, gdy cisi, ale zagorzali wrogowie muzeum podnieśli grzecznie rączki „za”. Można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z gremialnym nawróceniem się niedowiarków. Cud! – po prostu cud.
Powróćmy do artykułu. Informowałem Państwa ostatnio o żagielku, jaki urządził wicestaroście „Urodzonemu Dyrektorowi” radny Marek Biernacki. Pytał on tę oczywistą pomyłkę na stanowisku o termin przekazania pomieszczeń pod tymczasową siedzibę muzeum, w których można będzie gromadzić eksponaty. „Urodzony Dyrektor” wił się niczym dżdżownica, by nie podać konkretnej daty. I nie podał! Wiadomo przecież, że przekazania dwóch pomieszczeń w budynku Sanepidu jest niewyobrażalnie trudnym zadaniem zarówno pod względem logistycznym jak prawnym i każdym innym. To wyzwanie na miarę XXII wieku, a my mamy jeszcze XXI.
Śmiało mogę stwierdzić, iż osoba „Urodzonego Dyrektora w żadnym wypadku nie daje najmniejszych gwarancji na powstanie muzeum. Pozostawanie „Urodzonego Dyrektora” na dotychczasowym stanowisku wraz z „Bukietową”, Sową, Mrówką daje rękojmię gwarancję, iż muzeum nie powstanie. Wynika to z ich indolencji i braku jakichkolwiek umiejętności. Od roku np. jest im wiadomo, iż PUP nie może mieścić się w dotychczasowym budynku, bo nie spełnia on norm, których wymaga Ministerstwo Pracy. I co? I nic! Palcem nie ruszono w tej sprawie. Męczą się pracownicy PUP, męczą się interesanci, których ostatnio przybywa. A i my się męczymy z tym Zarządem niepomiernie. Czkawką to on się nam będzie odbijał przez najbliższe 30 lat.
Jak więc Państwo widzą „Urodzony Dyrektor” przedstawiany jest jako „gwarant”. Moim najskromniejszym zdaniem jako gwarant jest on wart mniej więcej tyle, ile chiński budzik ze sklepu „wszystko po 5 zł”. A może i mniej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)