6 lutego 2009 r., odbył się „III Memoriał im. Henryka Hryniewicza”. Sparwozdanie pod adresem: http://mazulewicz-siatkowka.blogspot.com/
Minęło niewiele ponad trzy lata od Jego tragicznej i zaskakującej wszystkich śmierci. Mam swoje osobiste powody, by napisać o ś.p. Henryku Hryniewiczu słów kilka na głównym blogu. Jestem Mu to po prostu winien. Być może nie wszystkim Państwa spodoba się to co napisałem, ale próbowałem nakreślić portret Człowieka, który tak właśnie zapadł w mojej pamięci. Bardzo wdzięcznej pamięci.
Mój pierwszy kontakt z Henrykiem Hryniewiczem datuje się od roku 1968. Wówczas to został on wychowawcą klasy IV, do której uczęszczałem.
Henryk Hryniewicz wśród uczniów miał ksywkę „Drynda”. W szkole było dwóch ludzi, którzy nosili ten przydomek. Pracował wówczas w dwójce również ojciec Henryka Hryniewicza – ś.p. Jan - , który nazywany był „starym Dryndą”. Henryk nazywany był „młodym Dryndą”. Jednak kiedy zaczął nas uczyć ksywa „Stary Drynda” ustąpiła miejsce nowej: „Bambik”. I tak na placu ostał się tylko „Drynda”. Budził szacunek i uczniowie go się słuchali. Inna to była ówczesna szkoła niż dzisiejszej młodzieży może się śnić. Jako wychowawca Henryk Hryniewicz stosował niekonwencjonalne metody wychowawcze. Do historii mojego pokolenia przeszła sławna i budząca powszechną trwogę „parówa”. Ów owiany mitami i legendami przedmiot miał służyć do wymierzania kar cielesnych w widoma część ciała. Przypadki cielesnego karcenia były jednak niezmiernie rzadkie. Legendarna „parówa” miała za zadanie utrzymywanie nas w ryzach. Z psychologicznego punktu widzenia „parówa” była znakomitym środkiem prewencyjnym. Najpierw się pomyślało nim coś durnego zrobiło. Sam widok „parówy” przywracał należyty porządek i ład.
Do klasy wkraczał ś.p. „Drynda” dźwigając ciężką i dużą teczkę. Pod pachą sterta gazet. Nos zdobiły okulary uzbrojone w potężne szkła. Rozpoczynała się lekcja. W owych czasach takie durnoty jak „Kodeks ucznia” jeszcze nie istniały. Można było spodziewać się klasówki, sprawdzianu i odpytywania jak leci w dzienniku, bez uprzedzenia delikwenta o takim zamiarze. Ponieważ Henryk Hryniewicz był też naszym wychowawcą lekcje rozpoczynał od wyprostowania naszych przegięć podczas innych lekcji. Delikwenci mieli wówczas miny mało wesołe. Po „pater noster” zaczynała się lekcja.
Zasadą było, iż kto nie umie sprawnie czytać i pisać ma u „Dryndy” przechlapane. Taki delikwent na promocję do klasy następnej liczyć nie mógł. Lufa, lufa, lufa … . Henryk Hryniewicz potrafił poprowadzić lekcję. Uczył poprzez dyskusję. Każdy temat był do tego dobry. Dyskutując nad treścią czytanki niepostrzeżenie przechodziło się do tematów ogólnych, które luźno związane były z treścią lekcji. I to było na „polaju” najlepsze. Te dyskusje, spory i pozwolenie na posiadanie innego zdania były charakterystyczną cechą lekcji prowadzonych przez Henryka. A bywało nieraz ostro. Temperatura dyskusji była nie raz i nie dwa bardzo wysoka. Ta metoda nauczania pozwalała na naukę umiejętności dyskusji i przedstawiana i obrony własnych racji. Niezapomniana i wciąż owocująca szkoła życia dla tych, którzy chcieli się czegoś nauczyć.
Henryk Hryniewicz był też człowiekiem tolerancyjnym. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Nudne i nieciekawe były dla mnie lekcje gramatyki. To była męczarnia, bo w uczeniu się zasad gramatyki nie widziałem żadnego pożytku. Kochałem czytać! Najcenniejszym miejscem w szkole była dla mnie biblioteka, która jawiła mi się jako siedziba tajemnic i innych, niedostępnych światów. Czytałem pasjami! Podczas przerw, podczas lekcji i gdzie tylko się dało. Lekcje gramatyki – jako niezwykle dla mnie nudne! – prowokowały mnie do kontynuowania tego procederu. Nie raz zaczytany nie zauważyłem jak „Drynda” cwanie mnie zachodzi i … . Bolało! Fakt! Ale nie żałuję! Po jakimś czasie Henryk zorientował się, że do gramatyki to on mnie nie zapędzi. Miałem więc przyzwolenie na czytanie książek podczas gramatycznych nudów, byle bym siedział cicho. Ten układ był dla mnie idealny. Myślę, że dla „Dryndy” też, bo do cichych i pokornych to ja raczej nie należałem.
Henryk Hryniewicz był bardzo nietypowym nauczycielem. Jego prawdziwą pasję stanowił sport, o którym mógł opowiadać godzinami, z wciąż niesłabnącym entuzjazmem. Szybko wykryliśmy tę Jego słabość i często prowokowaliśmy Go do rozmów na tematy sportowe.To był jego konik, który wykorzystywaliśmy w sposób bardzo często bezczelny. Zbliża się klasówka i jakoś nikt nie ma jej ochoty pisać. Siedzimy, kombinujemy, rozmyślamy: co by tu zrobić? Jak zapobiec nieszczęściu? I pada pierwsze pytanie: czy wczoraj w telewizji był sport? Nie było! Niedobrze! A może w radiu coś mówili? Jest! Mówili! Kolejne pytanie: kto zagaduje „Dryndę”? „Słoniu!” – pada propozycja nie do odrzucenia. „Vox populi – vox dei”! Zaczyna się lekcja. Napięcie w klasie sięga zenitu. Obecność sprawdzona, sprawiedliwość wymierzona. „Na dzisiejszej lekcji” – zaczyna "Drynda". Nie danie jest mu dokończyć. „Proszę Pana, proszę pana, proszę pana! – odzywam się z ławki. „Słucham?” – życzliwie pyta „Drynda”. „A słyszał Pan ….? Wszyscy zamierają w milczeniu. Rybka połknie przynętę czy też powie, że o tym porozmawiamy kiedyś indziej? „Słuchajcie, ja wam powiem tak … . I płynie miododajna opowieść o ostatnim wydarzeniu sportowym. Nie ogranicza się ona jednak tylko do tego wydarzenia, o które pytałem. Są liczne nawiązania, odniesienia, przypomnienia, alegorie, anegdotki, fakty historyczne, nazwiska wielkich sportowców, wyniki. A lekcja leci! Nie nudzi się nikt! Pytamy, zachwycamy się i razem przeżywamy to co działo się na boiskach, bieżniach, skoczniach. Trzeba przyznać, że mówiony język polski Henryk opanowany miał do perfekcji. Potrafił czarować słowem, budować napięcie w swoich opowieściach, odpowiednią dramaturgię. Zawieszał głos w momentach krytycznych swojej narracji. Jednym słowem - tworzył odpowiednią atmosferę.
Koniec takiej lekcji wyglądał następująco. „Drynda” wpisuje temat lekcji. Otwiera dziennik. Patrzy. Podnosi wzrok i mówi: „ale dzisiaj miała być klasówka”. Ja oczywiście w tym momencie nie spoglądam w jego stronę, bo akurat czynię najpilniejsze na świecie notatki w zeszycie. „Co się odwlecze …. – kontynuuje Henryk. Teraz gramy va banque. Po klasie niesie się chóralny głos błagalny: przełóżmy o dwa tygodnie! Chwila zastanowienia i prośba wysłuchana. A my już kombinujemy: a może za dwa tygodnie będzie coś ważnego w sporcie? Jak się ma 12 lat to dwa tygodnie wydają się miliardem lat świetlnych.
Gdy byłem uczniem 7 klasy Henryk Hryniewicz znalazł sobie dodatkowe hobby. Zaczął sprowadzać z krajów „zgniłego kapitalizmu” foldery i plakaty turystyczne. To było wydarzenie! Nasze ówczesne wydawnictwa były siermiężna, robione na byle jakim papierze a kolory były tak cieniutkie i bladziutkie – jak nie przymierzając – nasz obecny Zarząd Powiatu z „Bukietową” w roli głównej. Nawiasem mówiąc, zastanawiam się czy „Bukietowa” zdałaby u „Dryndy”? Mam poważne wątpliwości, bardzo poważne. Szkoda, że jej nie uczył. Dzisiaj mielibyśmy mniej problemów. Wracajmy jedynka do tematu. Siedzimy wiec na lekcji a Henryk wyciąga plakat. Boże! – to nie plakat! To cudem nam się widziało. Kolorowy, błyszczący, pachnący farbą, ale nie tak jak nasze siermiężne wówczas podręczniki. Inaczej! Te Jego plakaty pokazywały nam świat jakiego nie widzieliśmy. Barwny, kolorowy, tajemniczy, kuszący i budzący przez to wszystko pragnienie poznania go, nabycia o nim wiedzy. Te błyszczące plakaty i foldery stały się sensacją w całej „dwójce”. Jakże nieszczęśliwi byli ci, którzy nie mieli z „Dryndą” lekcji. Nie mogli zobaczyć na własne oczy tajemnicy. Z tego powodu czuliśmy niepodważalną dumę i wyższość, iż należymy do wtajemniczonych.
Plakaty i foldery stały się błyskawicznie obiektem adoracji i jednocześnie przedmiotem wielkiego pożądania. Ale skąd je zdobyć? To pytanie dręczyło nas bez ustanku. Jak się dowiedzieć co trzeba zrobić, by stać się posiadaczem tego skarbu? I zaczęły się podchody! Pierwsza wiadomość powaliła nas na kolana: trzeba napisać do zagranicznego biura podróży to przyślą. Ale co napisać? Tego nie wiedzieliśmy! Później wyjaśniło się, że prośbę z uzasadnienie, że bardzo nas dany kraj interesuje. W jakim języku napisać?! – kolejne tragiczne pytanie. W angielskim – poinformował nas „Drynda”. Oniemieliśmy! Skąd znaleźć kogoś kto zna angielski? Ktoś tam miał siostrę w ogólniaku, brata, którzy przetłumaczyli. Koledzy wysłali, czekają, czekają … i nic! A pragnienie posiadania folderów rośnie! Zamienia się w chorobliwą gorączkę! Któregoś dnia po lekcji geografii, której uczył nas w siódmej klasie Henryk Hryniewicz, zebrałem się na odwagę i zwróciłem się do Niego z prośbą: „czy mógłby Pan napisać mi taki tekst jaki Pan wysyła do biur turystycznych?” „A po co” – brzmiało pytanie. Ze ściśniętym sercem żołądkiem pod gardłem wyjaśniłem, że chciałbym mieć foldery i plakaty z Grecji, bo interesuje mnie historia a na plakatach i folderach są starożytne zabytki. „Drynda” wziął kartkę, długopis i w ciągu minuty stałem się najszczęśliwszym posiadaczem klucza do upragnionych skarbów. Co to się działo! Po kilku tygodniach oczekiwań, które dla mnie były wiekami całymi, zaczęły napływać foldery, plakaty. Każda przesyłka była ładnie opakowana i miała znaczki. Znaczki te za każdym razem odrywałem wraz z papierem, na który były naklejone o zanosiłem Henrykowi. On, niektóre z nich brał i dziękował. Za inne również dziękował, ale ich nie brał, bo jako filatelista (kolejne hobby) już je posiadał. Te moje dary powodowane były niewątpliwą sympatią do „Dryndy”, którego autentycznie lubiłem, szanowałem i na swój nastoletni sposób kochałem. Choćby za książki, które mi pożyczał.
Te wspomnienie o Henryku Hryniewiczu, które w moim zamierzeniu miało być nie laurkowe, ale po prostu ludzkie, jest częścią mojego dzieciństwa i wczesnej młodości. Obok Józefa Lesiak, Henryk Hryniewicz należy – powtarzam: należy – do ludzi, którzy mieli na mnie wówczas ogromny wpływ. Być może użycie przeze mnie Jego szkolnego pseudonimu wyda się dla niektórych z Państwa szokujące. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko jedno: dla mnie zawsze szokujące jest wymienianie obok zmarłych medali i zasług. Przywalanie zmarłych kilogramami błyskotek i przebrzmiałymi tytułami powoduje, że spod ich stosu nie widać człowieka. Dla mnie Henryk Hryniewicz po kres dni moich będzie „Dryndą”, ale ten pseudonim zawsze budził będzie we mnie najpiękniejsze i najcudowniejsze wspomnienia. Żyć należy w zgodzie ze słowami Słowackiego:
„Trzeba życie rozłamać w dwie wielkie półowy,
Jedną godziną myśli - trzeba w przeszłość wrócić;
I przeszłość jako obraz ściemniały i płowy,
Pełny pobladłych twarzy, ku słońcu odwrócić...
I ścigać okiem światła obrazu i cienie
Jak lśniące rozpryśnionych mozajek kamienie.
poniedziałek, 9 lutego 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Tekst pierwsza klasa :D
Prześlij komentarz