sobota, 19 marca 2011

Pseudokartografia

Podczas posiedzenia Komisji Rolnictwa, Leśnictwa, Ochrony Środowiska, Geodezji i Gospodarki Nieruchomości, która odbyła się16 marca, jednym z tematów obrad były problemy naszego Wydziału Geodezji. Rzecz cała zasługuje na pełniejszy opis, którego Państwo się wkrótce doczekają.
Dzisiaj opiszę tylko jedną ze spraw, która wywołała moje zdziwienie, chociaż w zasadzie nie powinienem już się niczemu dziwić.

Około roku 2000 lub 2001 do Wydziału Geodezji wkroczyć miało nowe. W związku z panującym wówczas trendem, by mapy papierowe zastąpić elektronicznymi, również i u nas zdecydowano się na ten krok. Znalazły się pieniądze idące w setki tysięcy, wyłoniona została firma, która podjęła się digitalizacji naszych zasobów kartograficznych.

Szczęście i duma zapanowały w wydziale kierowanym wówczas przez ówczesnego dyrektora Tadeusza Wrotkowskiego. Z dumą i wielkim zachwytem szczycono się tym osiągnięciem.

Nadszedł jednak czas korzystania z osiągnięcia. I okazało się, że mamy mapy w postaci elektronicznej, ale jakby nieco odbiegające od pierwowzoru, a i rzeczywistości. Dokładnie mówiąc mapy te mają wady. Nie są to wady ukryte, bo widoczne gołym okiem.

Na tej mapie poniżej, którą przewodniczący Rady Zbigniew Józefiak wręczył członkom komisji, widać, iż na drodze w Szaszorowicach stoi sobie najspokojniej w świecie jeden budynek gospodarczy i połowa budynku mieszkalnego. Nieco powyżej widać również, że na drodze znajdują się dwa budynki gospodarcze.
Cena takiej „mapki ewidencyjnej” w formacie A4 wynosi 6 zł (słownie sześć złotych). A wiadomo, że jak format większy, to i cena „mapki” (nazwa umowna) proporcjonalnie większa.

W dole mapki przeczytają Państwo taka oto informację: „Nie spełniają one pod względem dokładności kryteriów obowiązujących obecnie standardów technicznych”.
W tym wypadku należy delikatnie spytać: jakież kurwa standardy spełniają sprzedawane ludziom po 6 zł za sztukę „mapki ewidencyjne” (nazwa umowna) formatu A4?

Bo pomyślmy. Z pieczątki wynika, że są miejsca w tym kraju, gdzie obowiązują jakieś standardy. Dlaczego więc nie obowiązują u nas? Dlaczego bierze się za coś czego absolutnie mapką ewidencyjną nazwać nie można kasę?
W tym miejscu obrad oburzył się nawet spokojny zawsze przewodniczący komisji – Jan Bondzior.

Kiedy ja spytałem z niedowierzaniem w głosie czy rzeczywiście za te „cuda na patyku” klienci płacą, usłyszałem z ust p.o. dyrektora wydziału Józefa Sromka, iż kosztuje to tylko 6 zł. Jan Bondzior z oburzeniem w głosie stwierdził, „iż to też są jakieś pieniądze”.

Co prawda dyrektor Józef Sromek próbował zebranych pocieszyć „dobrą nowiną”, iż w Agencji Nieruchomości Rolnych Skarbu Państwa mają jeszcze gorsze mapy, ale wyszło to średnio. Spytałem wówczas czy jeżeli dzieci w Afryce umierają z głodu, to w Górze też mają umierać?

Więcej populizmu i wskazywania, że gdzieś jest gorzej już od dyrektora nie usłyszeliśmy. Co prawda ze słów dyrektora wynikało, iż pobieranie opłat następuje na skutek istnienia odpowiednich przepisów, ale gdy spytałem czy nie ma też odpowiednich przepisów dotyczący przestrzegania norm i wymagań dla tego rodzaju map, odpowiedziało mi milczenie.

Radny Jan Bondzior oglądnął „mapkę ewidencyjną” (nazwa umowna) formatu A4 po 6 zł za sztukę i stwierdził: „Te mapy nie nadają się do niczego”.

P.o. dyrektora Wydziału Geodezji pochwalił się, że była kontrola Wojewódzkiego Inspektora Nadzoru Geodezyjnego, która nie wykazała żadnych nieprawidłowości. Już nie pytałem czy ten inspektor był niedouczony czy też tylko ślepy jak kret.

Ale z ust członka komisji – Jerzego Pali mogliśmy usłyszeć opowieść o tym, jak to „dokładność map geodezyjnych” (nazwa umowna) pozbawiła go praw do renty strukturalnej. Rzecz w tym przypadku polegała na tym, iż każda posiadana przez niego działka za każdym razem miała wpisany inny obszar.

Przewodniczący Zbigniew Józefiak poinformował zebranych, iż z jego rozeznania wynika, że może połowa będących w zasobach Wydziału Geodezji map odpowiada normom, ale druga połowa absolutnie nie. Później dowiedzieliśmy się od przewodniczącego Rady, iż cyfryzację naszych map nadzorował inspektor nadzoru, który wziął za to pieniądze, ale zaaprobował bylejakość. A my, czyli Wydział Geodezji, to przyjęliśmy, no i teraz mamy problem. Będący z zawodu geodetą przewodniczący Rady Powiatu stwierdził: „nie możemy aprobować bylejakości i nie pozwólmy, by zdominowała ona funkcjonowanie urzędu”.

Próbowałem dowiedzieć się jak w tej sytuacji nasi geodeci dają sobie radę mają do dyspozycji takie „mapki ewidencyjne”. I okazało się, że nastąpił powrót do map papierowych, które wykonano na początku lat sześćdziesiątych. Geodeta dokonuje zakupu „mapki ewidencyjnej” (nazwa umowna) a następnie porównuje jej zawartość z mapką z lat sześćdziesiątych.

Proszę, jaki się postęp wsteczny dokonał!

A proszę też zauważyć, że pomimo ponad dziesięcioletniego trwania tego tandeciarstwa, które zakrawa na kpinę ze zdrowego rozumu, nikt nie starał się sytuacji naprawić. Ani sam Wydział Geodezji, ani kolejne Zarządy Powiatu ze starostami na czele. I tak bylejakość weszła w urzędniczy krwiobieg, została zaakceptowana i wszystkim było z tym bardzo wygodnie. Tylko za co brali, i biorą pobory?
Za sprzedawanie ewidentnej chałtury po 6 zł za arkusz formatu A4?

Brak komentarzy: