Doszedłem do kościoła w Starej Górze. Tam w cieniu pięknych dębów dałem spocząć swojemu – niemłodemu już przecież – ciału. Leżę sobie, leżę i w pewnym momencie widzę sołtysa tej zacnej miejscowości, który otwiera drzwi do świetlicy. Poczułem pragnienie. Leniwie – niczym ruski pieróg – zwlokłem się z zielonego kobierca. Pożegnałem konika polnego, świerszcza i dwie mrówki, z którymi wszedłem podczas odpoczynku w bliższą komitywę (tym razem obeszło się bez brudzia).
Poszedłem do świetlicy. Sołtys – Waldemar Bartkowiak - przywitał się ze mną i poczęstował mnie szklaneczką zimnej wody (niestety!). W trakcie rozmowy okazało się, iż sołtys oczekuje na wizytę samej burmistrz Ireny Krzyszkiewicz. „No!” – pomyślałem, to jednak już nudno nie będzie.
I zacząłem urabiać sołtysa, by pozwolił mi zostać na spotkaniu. Sołtys nie bardzo chciał, wzbraniał się, tłumaczył, że spotkanie ma charakter nieoficjalny, bo Irena Krzyszkiewicz chce tylko zobaczyć, jak wyglądają postępy prac w świetlicy. I kiedy tak się mitygował, wykręcał i okiem mało przyjaznym łypał na mój aparat, nadjechała burmistrz Irena Krzyszkiewicz. To mnie zbawiło.
Sołtys i burmistrz przywitali się i rozpoczęli obchód świetlicy. A jest, co obchodzić i podziwiać. Świetlica w Starej Górze przeżywa swój renesans. Obiekt ten pamiętam z czasów, gdy odbywały się w nim zabawy. To była nieomal ruina. Po kilku tańcach w powietrzu unosił się kurz, który grubym kożuchem osiadał na jedzeniu, piciu i ubraniach amatorów zabawy. Wdzierał się do oczu i gardeł. W trakcie zabawy kilkakrotnie polewano podłogę wodą, by zminimalizować ryzyko zapadnięcia na zawodową chorobę górników – pylicę.
Powietrze oprócz tego przesiąknięte było zapachem jakiejś zgnilizny i nieświeżości. Ściany nie widziały farby od wielu lat. Drewniane elementy zdobione kunsztownie przez nieznanego snycerza pokrywała gruba warstwa olejnej farby o nieokreślonej, ciemnym kolorze. Wszystko to dodatkowo się łuszczyło, co powodowało, iż świetlica była klasycznym obrazem nędzy i rozpaczy.
I tak ten stan trwał lata całe. Zmieniała się Rada Sołecka i sołtys. Nowi włodarze wsi wiedzieli, czego potrzeba ich wyborcom. Przystąpiono do działań, by dźwignąć świetlicę z ruiny. Z zapałem i ofiarnością zaczęto remont. Wiedziano, że świetlica jest potrzebna mieszkańcom. Zdawano sobie również sprawę z tego, iż świetlica może zacząć przynosić dochód. Należało tylko doprowadzić ją do stanu, który zachęci do urządzania w niej wesel lub innych imprez.
Do pracy wzięto się z rozmachem. Wyremontowano i nadano wysoki standard ubikacjom, które dziś lśnią ładnymi kafelkami. Wyremontowano i zmodernizowano pomieszczenia kuchenne i zaopatrzono je w lodówki, chłodnie, kuchenki, patelnię elektryczną oraz naczynia. Gruntownie odnowiono ściany świetlicy. Do świetności przywrócono elementy drewniane i wówczas oczom zdziwionych widzów ukazał się w całej krasie kunsztowna snycerska robota. Zakupiono stoły i krzesła. Renowacji poddano okna i drzwi. Stworzono zaplecze z prawdziwego zdarzenia, założono klimatyzację, położono chodnik przed świetlicą, gruntownemu remontowi podana została elewacja budynku. I odniesiono sukces. Świetlica w Starej Górze stała się atrakcyjnym miejscem dla par młodych.
Raz jeszcze trzeba podkreślić, iż na ten cud pracowali mieszkańcy Starej Góry kilka lat. Była to praca zespołowa, gdzie każdy chętny znalazł dla siebie zajęcie. Bez zapału mieszkańców świetlica byłaby nadal w ruinie.
Dzisiaj, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz, budynek sprawia bardzo miłe wrażenie. Jest on z pewnością dla mieszkańców Starej Góry wymownym pomnikiem ich pracy i zaangażowania oraz namacalnym dowodem ich miłości do miejsca, w którym mieszkają.
Kiedy burmistrz Irena Krzyszkiewicz skończyła obchód świetlicy, zasiadła wraz z sołtysem przy stole. Waldemar Bartkowiak przygotował poczęstunek – ciasto i kawę (to pierwsze własny wypiek). Szefowa gminy rozpoczęła dyskurs z szefem Starej Góry.
Rozmawiali jak szef z szefem. I rozmawiali przez godzinę o planach mieszkańców Starej Góry, ich oczekiwania wobec władz gminy. Szefowa gminy szczerze mówiła w czym pomóc może, a co możliwe nie jest. Była to rozmowa ludzi, z których każde wie, czego chce. Irena Krzyszkiewicz nie kryła swojego podziwu i uznania dla tego, co już zrobiono w Starej Górze. Wspólnie z sołtysem ustalono też, w czym kierowany przez nią urząd pomoże wsi. Rozmowa była konkretna i pozbawiona elementów jakiejkolwiek dyplomacji, czyli uników.
Kiedy wyczerpano już wszystkie tematy rozmowy i sprawy, które miały być poruszone, Irena Krzyszkiewicz serdecznie pożegnała sołtysa, łaskawie mi również powiedziała „żegnam” i odjechała do urzędu.
Ja oddaliłem się również, by opisać Państwu to, co oczy moje – i mojego aparatu – widziały oraz by zejść z oczu sołtysowi Waldemarowi Bartkowiakowi, który cały czas okazywał wysoki poziom niezadowolenia powodu fotografowania jego osoby.