wtorek, 29 września 2009
Kabarecik
Wczoraj obradowała Komisja Finansów, Budżetu i Gospodarki. Członkowie komisji, obradującej pod przewodnictwem radnego Pawła Niedźwiedzia, opiniowali zmiany w budżecie oraz jego wykonanie za I półrocze 2009 r. O retuszach w powiatowym budżecie napiszę jutro.
Wczorajsze posiedzenie zdominowane zostało przez dwa tematy.
Pierwszym była sprawa zwrotu pieniędzy wydanych na nielegalny – jak to orzekł głogowski sąd – „Biuletyn Regionalny”. Przypominam, iż w swoim czasie istniało Stowarzyszenie „Gminna Szkoła Reymontowska”, które zwróciło się do Zarządu Powiatu z wnioskiem o dofinansowanie wydawanego przez siebie „Biuletynu Regionalnego”. Zarząd Powiatu przyznał środki w wysokości 2000 zł plus 22%VAT. Jak Państwo widzą, dofinansowanie było dość hojne, ale nie bez powodu. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, iż szefowała temuż Stowarzyszeniu „Bukietowa”, i jednocześnie głosowała onaż jako starościna - za udzieleniem tego sytego wsparcia.
Tuba pewnej zdechłej partii, której „Bukietowa” była członkiem całą gębą, wychodziła do czasu, aż zainteresowałem tym problemem grupę radnych. Potem był prokurator, wyrok i uznanie, że wydawnictwo to było jednak nielegalne.
Radnego Kazimierza Boguckiego zainteresował problem zwrotu pobranego dofinansowania. I nie ma się, co dziwić. W sytuacji, kiedy budżet powiatu jest dziurawy, jak sito, liczy się każda złotówka. Obecna na posiedzeniu komisji „Bukietowa” próbowała się odciąć. Zaczęła snuć jakieś opowieści, iż radny Bogucki był współwłaścicielem gazety przed wieloma laty i w tej gazecie coś ponoć nie grało. Radny patrzył na nią w osłupieniu, bo jest proszę Państwa, gdzieś górna granica wygadywania niedorzeczności.
Dyskusję na właściwe tory sprowadzić próbował radny Marek Hołtra, który stwierdził, iż pieniądze muszą wrócić do naszej samorządowej kasy.
Tu ponownie w specyficzny dla siebie sposób ripostowała „Bukietowa”. Jej argument był rozkładający. Stwierdziła, iż „pan też był nielegalnie dyrektorem Szpitala”. Wesołość ogarnęła wszystkich obecnych na sali. I już wówczas można było zauważyć, że rozpoczął się program pt.: „Właśnie leci kabarecik”, którego szef komisji, Paweł Niedźwiedź, nie przewidział w programie.
Nie mniej członkowie komisji nadal wytrwale poszukiwali wyjścia z sytuacji. „Biuletyn” sąd uznał za nielegalny a więc i konsekwencje tego wyroku być muszą, co jest jasne dla każdego, z wyjątkiem „Bukietowej” oczywiście.
Radny Bogucki postulował, by uniknąć ostateczności, jaką byłoby kierowanie sprawy do sądu. Sugerował, iż może pieniądze powinni zwrócić członkowie Zarządu, którzy głosowali za udzieleniem dofinansowania. „Bukietowa” tego wątku nie podjęła. Radny Hołtra stwierdził, iż taki gest ze strony członków Zarządy miałby wymiar honorowy. „Bukietowa” tegoż wątku również nie złapał.
Do dyskusji włączył się Przewodniczący Władysław Stanisławski. Sprawę próbował załatwić koncyliacyjnie. Zaproponował, by zwrócić się do niezależnej kancelarii prawnej, która oceni, czy roszczenia dotyczące zwrotu pobranych przez Stowarzyszenie "Gminna Szkoła Reymontowska" środków na „Biuletyn” są zasadne.
I wtedy zrobiło się wprost komicznie. Zaczęto rozważać, kto ma wydać taką opinię. Władysław Stanisławski odrzucił sugestię radnego Hołtry, by o wydanie takiej opinii poprosić radcę pracującego w naszej gminie i dość przekonywująco to uzasadnił. Delikatnie odrzucił też pomysł, by zrobili to radcy zatrudnieni w Starostwie Powiatowym, gdyż: „trudno wymagać proszę Państwa, by wydali opinię na niekorzyść pracodawcy”. W tym miejscu należy przyznać rację Przewodniczącemu, który z całą jaskrawością wyznał rzecz znaną, chociaż bardzo ukrywaną, iż radcy prawni nie służą prawu, ale płatnikowi. Mówiąc prościej - mamonie. Nawiasem mówiąc jest z tego więcej kłopotów niż pożytku, o czym nie raz Państwu pisałem.
Koniec końców stanęło na tym, iż radny Niedźwiedź sporządzi pismo do Zarządu, by ten zwrócił się do sądu o odpis wyroku i klauzulę jego wykonalności. Znając jednak niechętny stosunek „Bukietowej” do pozytywnego rozstrzygnięcia tej sprawy, zobowiązano radnego Niedźwiedzia do umieszczenia w piśmie do Zarządu słowa: „niezwłocznie”. Jest to przy okazji test na znajomość znaczenia słów przez „Bukietową”. Zobaczymy, jak zda ten trudny egzamin. Zresztą, dla niej każdy egzamin jest za trudny, bo przy zdawaniu egzaminu trzeba uruchomić szare komórki. A jak wiadomo: „z pustego i Salomon nie naleje”.
Po zakończeniu tematu zwrotu nieprawnie pobranej kasy nastąpiła druga odsłona kabareciku. Rozpoczął ją radny Paweł Niedźwiedź, który zadał „Bukietowej” pytanie, dlaczego wbrew opinii komisji, nie przesunięto któregoś z pracowników Starostwa do pracy w Wydziale Komunikacji, ale zatrudniono nową osobę. Radny Niedźwiedź nawiązał tu do konkursu na odsadę stanowiska, który wygrała córka radnego Jana Bondziora.
„Bukietowa” nakazała wezwać dyrektora Wydziału Komunikacji - Andrzeja Rogalę, - by ten udzielił stosownych wyjaśnień. Już sam ten fakt wbił w osłupienie członków komisji. Wszak, to nie dyrektor Rogala decyduje o organizowaniu konkursu, ale Zarząd, którego członkiem nie jest. Dyrektor Rogala przyszedł i rozpoczął się żmudny proces wyjaśniana. Radni wysłuchać musieli opowieści o ciężkiej pracy Wydziału Komunikacji. Dowiedzieliśmy się, iż dwa razy w roku on, dyrektor, w trudzie, pocie i znoju, musi sprawdzać stan nawierzchni dróg powiatowych i gminnych o łącznej długości ok. 500 km. Dyrektor wspomniał też o licznych kontrolach, które stwierdziły: „zausterkowanie” stacji obsługi technicznej samochodów, które Wydział Komunikacji nadzoruje. Być może coś pokręciłem, ale mowa dyrektora pozostawiała wiele do życzenia pod względem składni i precyzji przekazywanych informacji. Można rzec, że była również: „zausterkowana”. Mówił dość długo, ale oczywiście nie na temat, który interesował radnych. Po jego „zausterkowanej” mowie radni przystąpili do rozwiewania tej zasłony dymnej, którą dyrektor z takim oddaniem owiał konkurs.
Rozpoczęła się żmudna faza oddymiania. Radny Hołtra spytał się o powód, dla którego w lipcu unieważniono konkurs na to stanowisko. W odpowiedzi usłyszał od dyrektora Rogali, iż miało wejść rozporządzenie dotyczące kwalifikacji pracowników obejmujących funkcję: „administrator ds. przedsiębiorczości gospodarczej koncesjonowanej”, które objęte było konkursem. Nie weszło, więc konkurs unieważniono i odbył się on dopiero teraz. Na moje pytanie o numer tego rozporządzenie i datę jego wydania dyrektora Rogala oznajmił, iż: "jeszcze nie weszło, bo na razie jest to projekt." Zaczęła się robić beczka śmiechu. Na pytanie, dlaczego nie przesunięto któregoś z pracowników Starostwa usłyszeliśmy odpowiedź, iż „analizowano takie wyjście, ale nikogo nie znaleziono”. Pracownicy, którzy brani byli pod uwagę są „nierozwojowi”, gdyż zbliżają się do wieku emerytalnego – stwierdziła „Bukietowa”, i nie mają odpowiednich kwalifikacji, dodała.
W tym miejscu pozwoliłem sobie zadać pytanie o kwalifikacje córki radnego Bondziora. W odpowiedzi usłyszałem, iż ma wykształcenie: „wyższe”. Ponieważ odpowiedź uznałem za mało wyczerpującą spytałem o kierunek wykształcenia. Dyrektor Rogala odpowiedział, że: „administracyjne”. I wiecie Państwo co? Jak on udzielał mi tej odpowiedzi, to wiedziałem, iż jest ona „zausterkowana” zwykłym, pospolitym, mało finezyjnym, chamskim i prostackim kłamstwem. Ponieważ jednak pod ręką nie miałem dowodu dzielnie musiałem przełknąć kłamstwo kłamczucha. Pomyślałem sobie jednak: „czekaj, kurwa! – przyjdzie na ciebie czas, jak na kota mróz”. I przyszedł! – ale o tym później.
Oddymianie kontynuował radny Hołtra. Z uśmiechem na ustach zapytał „Bukietową” o liczbę pracowników, którzy w tym roku przyjęci zostali do pracy w Starostwie. „Nie pamiętam dokładnie” – wypuściła kłąb dymu „Bukietowa” – ale chyba dwóch”. Twarz radnego Hołtry rozpromieniała niczym lipcowe słoneczko i wydobyła się z niej zabójcza konstatacja: „i w obu przypadkach osoby te spokrewnione są z radnymi”. Cisza. Zero odpowiedzi.
Po chwili radny Tadeusz Podwiński zaczyna bronić idei zatrudniania pociech radnych w jednostkach samorządowych. Reakcja obecnych, którzy w tego typu machlojki nie są zamieszani jest natychmiastowa. Radny Bogucki stwierdza, że on wstydziłby się, gdyby on był radnym a jego dziecko w tym czasie zostało zatrudnione w samorządzie. „Trzeba mieć honor” – stwierdza. Radny Hołtra kwituje krótko ten problem: „nie, bo nie!” Radny Niedźwiedź wykrzykuje: „to jest chore!” Tadeusz Podwiński milknie, kurczy się w sobie, zapada i już nie kontynuuje amoralnych rozważań.
Koniec komisji. Idę sprawdzić prawdomówność dyrektora Rogali w sprawie wykształcenia. A tam opór! „Po co to panu?!” – pytają ze zdenerwowaniem. „Wyższe! – „informują”. „Ale jaki kierunek? – dociekam. „A po co to panu?! – nie popuszczają pytane panie. Do wyjaśnienia sprawy rusza radny Bogucki.
Oddalam się, bo wiem, że na „Naszej klasie” dowiem się wszystkiego. „Kładę ja na was swoją piękną, nieparzystą część ciała, a swoje i tak będę wiedział” – pomyślałem i prosto do komputera lecę. Ale już wiem, że kręci kilka osób. To się nazywa lojalność. Tak przynajmniej oni myślą. Państwo patrzcie, jakie to durne myślenie. Oni – pracownicy samorządowi – są lojalni nie wobec lokalnej społeczności, ale wobec zwierzchników, którzy przychodzą i odchodzą. Im się wydaje, że są pracownikami „Bukietowej” a nie pełnią służbę dla naszego dobra.
Znajomy licealista sprawdza. Jest! Bank rozbity!
"Sylwia Bondzior:
- „Szkoła Podstawowa w Psarach (Psary)
- Technikum Ekonomiczne (Góra)
- Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa im. Jana Amosa Komeńskiego w Lesznie (Leszno)
- Kierunek ekonomika i organizacja małych i średnich przedsiębiorstw dzienne lic 3-letnie.”
Już Państwo widzą, po co te kłamstwa? Mamy w wykształceniu kandydatki do pracy w
Stanowisko, jakie ma objąć Sylwia Bondzior, to: „administrator d/s. przedsiębiorczości gospodarczej koncesjonowanej”. A gdzież my tu mamy, w zdobytych przez zwycięską kandydatkę, ową mityczną, wydumaną przez dyrektora Rogalę „administrację”? Nie ma, i stąd powód dziecinady związanej z utajnieniem informacji, która żadną miarą nie jest tajna. Są jedna w Starostwie tacy, którzy twierdzą, iż jest to tajne. Wynika to ze zwykłego nieuctwa. Wystarczy sięgnąć do orzeczeń Naczelnego Sądu Administracyjnego, by przekonać się, iż tak nie jest. Znam sygnaturę, ale nie będę nikomu ułatwiał.
Wszystkim, którzy kręcili w tej sprawie, dedykuję łacińska sentencję: „strzała prawdy ma jeden grot, kłamstwa – nieskończoną ilość”.
Wczorajsze posiedzenie zdominowane zostało przez dwa tematy.
Pierwszym była sprawa zwrotu pieniędzy wydanych na nielegalny – jak to orzekł głogowski sąd – „Biuletyn Regionalny”. Przypominam, iż w swoim czasie istniało Stowarzyszenie „Gminna Szkoła Reymontowska”, które zwróciło się do Zarządu Powiatu z wnioskiem o dofinansowanie wydawanego przez siebie „Biuletynu Regionalnego”. Zarząd Powiatu przyznał środki w wysokości 2000 zł plus 22%VAT. Jak Państwo widzą, dofinansowanie było dość hojne, ale nie bez powodu. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, iż szefowała temuż Stowarzyszeniu „Bukietowa”, i jednocześnie głosowała onaż jako starościna - za udzieleniem tego sytego wsparcia.
Tuba pewnej zdechłej partii, której „Bukietowa” była członkiem całą gębą, wychodziła do czasu, aż zainteresowałem tym problemem grupę radnych. Potem był prokurator, wyrok i uznanie, że wydawnictwo to było jednak nielegalne.
Radnego Kazimierza Boguckiego zainteresował problem zwrotu pobranego dofinansowania. I nie ma się, co dziwić. W sytuacji, kiedy budżet powiatu jest dziurawy, jak sito, liczy się każda złotówka. Obecna na posiedzeniu komisji „Bukietowa” próbowała się odciąć. Zaczęła snuć jakieś opowieści, iż radny Bogucki był współwłaścicielem gazety przed wieloma laty i w tej gazecie coś ponoć nie grało. Radny patrzył na nią w osłupieniu, bo jest proszę Państwa, gdzieś górna granica wygadywania niedorzeczności.
Dyskusję na właściwe tory sprowadzić próbował radny Marek Hołtra, który stwierdził, iż pieniądze muszą wrócić do naszej samorządowej kasy.
Tu ponownie w specyficzny dla siebie sposób ripostowała „Bukietowa”. Jej argument był rozkładający. Stwierdziła, iż „pan też był nielegalnie dyrektorem Szpitala”. Wesołość ogarnęła wszystkich obecnych na sali. I już wówczas można było zauważyć, że rozpoczął się program pt.: „Właśnie leci kabarecik”, którego szef komisji, Paweł Niedźwiedź, nie przewidział w programie.
Nie mniej członkowie komisji nadal wytrwale poszukiwali wyjścia z sytuacji. „Biuletyn” sąd uznał za nielegalny a więc i konsekwencje tego wyroku być muszą, co jest jasne dla każdego, z wyjątkiem „Bukietowej” oczywiście.
Radny Bogucki postulował, by uniknąć ostateczności, jaką byłoby kierowanie sprawy do sądu. Sugerował, iż może pieniądze powinni zwrócić członkowie Zarządu, którzy głosowali za udzieleniem dofinansowania. „Bukietowa” tego wątku nie podjęła. Radny Hołtra stwierdził, iż taki gest ze strony członków Zarządy miałby wymiar honorowy. „Bukietowa” tegoż wątku również nie złapał.
Do dyskusji włączył się Przewodniczący Władysław Stanisławski. Sprawę próbował załatwić koncyliacyjnie. Zaproponował, by zwrócić się do niezależnej kancelarii prawnej, która oceni, czy roszczenia dotyczące zwrotu pobranych przez Stowarzyszenie "Gminna Szkoła Reymontowska" środków na „Biuletyn” są zasadne.
I wtedy zrobiło się wprost komicznie. Zaczęto rozważać, kto ma wydać taką opinię. Władysław Stanisławski odrzucił sugestię radnego Hołtry, by o wydanie takiej opinii poprosić radcę pracującego w naszej gminie i dość przekonywująco to uzasadnił. Delikatnie odrzucił też pomysł, by zrobili to radcy zatrudnieni w Starostwie Powiatowym, gdyż: „trudno wymagać proszę Państwa, by wydali opinię na niekorzyść pracodawcy”. W tym miejscu należy przyznać rację Przewodniczącemu, który z całą jaskrawością wyznał rzecz znaną, chociaż bardzo ukrywaną, iż radcy prawni nie służą prawu, ale płatnikowi. Mówiąc prościej - mamonie. Nawiasem mówiąc jest z tego więcej kłopotów niż pożytku, o czym nie raz Państwu pisałem.
Koniec końców stanęło na tym, iż radny Niedźwiedź sporządzi pismo do Zarządu, by ten zwrócił się do sądu o odpis wyroku i klauzulę jego wykonalności. Znając jednak niechętny stosunek „Bukietowej” do pozytywnego rozstrzygnięcia tej sprawy, zobowiązano radnego Niedźwiedzia do umieszczenia w piśmie do Zarządu słowa: „niezwłocznie”. Jest to przy okazji test na znajomość znaczenia słów przez „Bukietową”. Zobaczymy, jak zda ten trudny egzamin. Zresztą, dla niej każdy egzamin jest za trudny, bo przy zdawaniu egzaminu trzeba uruchomić szare komórki. A jak wiadomo: „z pustego i Salomon nie naleje”.
Po zakończeniu tematu zwrotu nieprawnie pobranej kasy nastąpiła druga odsłona kabareciku. Rozpoczął ją radny Paweł Niedźwiedź, który zadał „Bukietowej” pytanie, dlaczego wbrew opinii komisji, nie przesunięto któregoś z pracowników Starostwa do pracy w Wydziale Komunikacji, ale zatrudniono nową osobę. Radny Niedźwiedź nawiązał tu do konkursu na odsadę stanowiska, który wygrała córka radnego Jana Bondziora.
„Bukietowa” nakazała wezwać dyrektora Wydziału Komunikacji - Andrzeja Rogalę, - by ten udzielił stosownych wyjaśnień. Już sam ten fakt wbił w osłupienie członków komisji. Wszak, to nie dyrektor Rogala decyduje o organizowaniu konkursu, ale Zarząd, którego członkiem nie jest. Dyrektor Rogala przyszedł i rozpoczął się żmudny proces wyjaśniana. Radni wysłuchać musieli opowieści o ciężkiej pracy Wydziału Komunikacji. Dowiedzieliśmy się, iż dwa razy w roku on, dyrektor, w trudzie, pocie i znoju, musi sprawdzać stan nawierzchni dróg powiatowych i gminnych o łącznej długości ok. 500 km. Dyrektor wspomniał też o licznych kontrolach, które stwierdziły: „zausterkowanie” stacji obsługi technicznej samochodów, które Wydział Komunikacji nadzoruje. Być może coś pokręciłem, ale mowa dyrektora pozostawiała wiele do życzenia pod względem składni i precyzji przekazywanych informacji. Można rzec, że była również: „zausterkowana”. Mówił dość długo, ale oczywiście nie na temat, który interesował radnych. Po jego „zausterkowanej” mowie radni przystąpili do rozwiewania tej zasłony dymnej, którą dyrektor z takim oddaniem owiał konkurs.
Rozpoczęła się żmudna faza oddymiania. Radny Hołtra spytał się o powód, dla którego w lipcu unieważniono konkurs na to stanowisko. W odpowiedzi usłyszał od dyrektora Rogali, iż miało wejść rozporządzenie dotyczące kwalifikacji pracowników obejmujących funkcję: „administrator ds. przedsiębiorczości gospodarczej koncesjonowanej”, które objęte było konkursem. Nie weszło, więc konkurs unieważniono i odbył się on dopiero teraz. Na moje pytanie o numer tego rozporządzenie i datę jego wydania dyrektora Rogala oznajmił, iż: "jeszcze nie weszło, bo na razie jest to projekt." Zaczęła się robić beczka śmiechu. Na pytanie, dlaczego nie przesunięto któregoś z pracowników Starostwa usłyszeliśmy odpowiedź, iż „analizowano takie wyjście, ale nikogo nie znaleziono”. Pracownicy, którzy brani byli pod uwagę są „nierozwojowi”, gdyż zbliżają się do wieku emerytalnego – stwierdziła „Bukietowa”, i nie mają odpowiednich kwalifikacji, dodała.
W tym miejscu pozwoliłem sobie zadać pytanie o kwalifikacje córki radnego Bondziora. W odpowiedzi usłyszałem, iż ma wykształcenie: „wyższe”. Ponieważ odpowiedź uznałem za mało wyczerpującą spytałem o kierunek wykształcenia. Dyrektor Rogala odpowiedział, że: „administracyjne”. I wiecie Państwo co? Jak on udzielał mi tej odpowiedzi, to wiedziałem, iż jest ona „zausterkowana” zwykłym, pospolitym, mało finezyjnym, chamskim i prostackim kłamstwem. Ponieważ jednak pod ręką nie miałem dowodu dzielnie musiałem przełknąć kłamstwo kłamczucha. Pomyślałem sobie jednak: „czekaj, kurwa! – przyjdzie na ciebie czas, jak na kota mróz”. I przyszedł! – ale o tym później.
Oddymianie kontynuował radny Hołtra. Z uśmiechem na ustach zapytał „Bukietową” o liczbę pracowników, którzy w tym roku przyjęci zostali do pracy w Starostwie. „Nie pamiętam dokładnie” – wypuściła kłąb dymu „Bukietowa” – ale chyba dwóch”. Twarz radnego Hołtry rozpromieniała niczym lipcowe słoneczko i wydobyła się z niej zabójcza konstatacja: „i w obu przypadkach osoby te spokrewnione są z radnymi”. Cisza. Zero odpowiedzi.
Po chwili radny Tadeusz Podwiński zaczyna bronić idei zatrudniania pociech radnych w jednostkach samorządowych. Reakcja obecnych, którzy w tego typu machlojki nie są zamieszani jest natychmiastowa. Radny Bogucki stwierdza, że on wstydziłby się, gdyby on był radnym a jego dziecko w tym czasie zostało zatrudnione w samorządzie. „Trzeba mieć honor” – stwierdza. Radny Hołtra kwituje krótko ten problem: „nie, bo nie!” Radny Niedźwiedź wykrzykuje: „to jest chore!” Tadeusz Podwiński milknie, kurczy się w sobie, zapada i już nie kontynuuje amoralnych rozważań.
Koniec komisji. Idę sprawdzić prawdomówność dyrektora Rogali w sprawie wykształcenia. A tam opór! „Po co to panu?!” – pytają ze zdenerwowaniem. „Wyższe! – „informują”. „Ale jaki kierunek? – dociekam. „A po co to panu?! – nie popuszczają pytane panie. Do wyjaśnienia sprawy rusza radny Bogucki.
Oddalam się, bo wiem, że na „Naszej klasie” dowiem się wszystkiego. „Kładę ja na was swoją piękną, nieparzystą część ciała, a swoje i tak będę wiedział” – pomyślałem i prosto do komputera lecę. Ale już wiem, że kręci kilka osób. To się nazywa lojalność. Tak przynajmniej oni myślą. Państwo patrzcie, jakie to durne myślenie. Oni – pracownicy samorządowi – są lojalni nie wobec lokalnej społeczności, ale wobec zwierzchników, którzy przychodzą i odchodzą. Im się wydaje, że są pracownikami „Bukietowej” a nie pełnią służbę dla naszego dobra.
Znajomy licealista sprawdza. Jest! Bank rozbity!
"Sylwia Bondzior:
- „Szkoła Podstawowa w Psarach (Psary)
- Technikum Ekonomiczne (Góra)
- Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa im. Jana Amosa Komeńskiego w Lesznie (Leszno)
- Kierunek ekonomika i organizacja małych i średnich przedsiębiorstw dzienne lic 3-letnie.”
Już Państwo widzą, po co te kłamstwa? Mamy w wykształceniu kandydatki do pracy w
Stanowisko, jakie ma objąć Sylwia Bondzior, to: „administrator d/s. przedsiębiorczości gospodarczej koncesjonowanej”. A gdzież my tu mamy, w zdobytych przez zwycięską kandydatkę, ową mityczną, wydumaną przez dyrektora Rogalę „administrację”? Nie ma, i stąd powód dziecinady związanej z utajnieniem informacji, która żadną miarą nie jest tajna. Są jedna w Starostwie tacy, którzy twierdzą, iż jest to tajne. Wynika to ze zwykłego nieuctwa. Wystarczy sięgnąć do orzeczeń Naczelnego Sądu Administracyjnego, by przekonać się, iż tak nie jest. Znam sygnaturę, ale nie będę nikomu ułatwiał.
Wszystkim, którzy kręcili w tej sprawie, dedykuję łacińska sentencję: „strzała prawdy ma jeden grot, kłamstwa – nieskończoną ilość”.
niedziela, 27 września 2009
Papusza z Grabowna
Przewodniczenie komisji Rady Powiatu łączy się nie tylko z zaszczytem, ale również z wymierną korzyścią finansową, którą jest dodatek do diety w wysokości 150 zł miesięcznie, i to niezależnie od tego czy komisja obradowała czy też odpoczywała po trudach obrad sprzed miesiąca. (Tu ważna uwaga: przewodniczenie komisji absolutnie nie łączy się z predyspozycjami do pełnienia tej funkcji i wiedzą potrzebną w danej komisji; te dwa warunki spełniane są bardzo rzadko).
Weźmy np. taką komisję o bardzo poważnej nazwie: Komisja Porządku Publicznego, Komunikacji i Drogownictwa. Przewodniczy jej radna Anna Berus, prywatnie małżonka Wacława, którego licznych przymiotów nie będę tu Państwu opisywał, bo tak są rozliczne. Ma też jedną wadę - jest radnym sejmiku dolnośląskiego, w którym uparcie odmawia zabrania głosu. Wybrał cnotę milczenia.
Małżonka Wacława (zwanego „Wackiem z barykad”) jest również wiceprzewodniczącą Rady Powiatu, chociaż wiem, że Państwu w to trudno uwierzyć (przepraszam, że wspominając o tym sprawiłem Państwu taki przejmujący ból).
I otóż komisja pod jej przewodnictwem obradowała w I półroczu 2009 r aż 3 razy. Plonem obrad – jak mniemam wytężonych – jest owoc („po owocach ich poznacie”) w postaci „sprawozdania”.
„Sprawozdanie”, które zostanie przedłożone Radzie Powiatu liczy sobie 12 (słownie: dwanaście) linijek tekstu, bez justowania. Dokument ten przypomina wiersz, bo jak mnie, i Państwa, uczono w szkole: poezją jest wszystko, co z lewej strony jest równe a z prawej postrzępione; prozą natomiast nazywamy taki tekst, który z obu stron jest równy.
Stworzyła więc nam radna Anna Berus dokument zawierający w istocie swojej - poezję. Trzeba przyznać, że reguły poetyckie radna Berus opanowała do perfekcji. Utwór można śmiało zakwalifikować do epigramów, które charakteryzują się lakonicznością, co wzmacnia siłę zawartego w nich przesłania.
Jak brzmi owe małe arcydziełko sztuki poetyckiej? – pytają Państwo zniecierpliwieni. Przytoczę, bo warto. Oto ów cud, w którym zawarto opis pracy komisji kierowanej przez radną Berus za I półrocze 2009 roku:
„w sprawie budżetu Powiatu Górowskiego na 2009 rok,
w sprawie zatwierdzenia sprawozdania z działalności Komisji Bezpieczeństwa i Porządku za rok 2008,
w sprawie uchwalenia Regulaminu Organizacyjnego Starostwa Powiatowego w Górze,”
Ten utwór poetycki (4 wersy) jest swoistą perłą godną tego, by nie pozostał on w szufladzie i przepadł zapomniany. Trzeba oddać sprawiedliwość radnej. W komisji to ona się nie napracowała, ale tak poetycko, w niewielu słowach, dysponując bardzo ubogimi środkami wyrazu, opisać fakt, że niewiele, albo zgoła nic się nie robiło, to radna potrafiła perfekcyjnie.
I proszę o tym pamiętać przy wyborach za rok. Szkoda, by taki poetycki samorodek marnował się w jakiejś tam Radzie Powiatu. Radna musi iść dalej, rozwijać swój niewątpliwy talent, rozsławiać imię męża. Być może stworze poemat na miarę „Pana Tadeusza”, np. „Wacek z barykad” (tytuł oczywiście roboczy). Ja wiem, że radna Berus gotowa jest, dla dobra naszej wspólnoty samorządowej - oczywiście! - kandydować w wyborach do samorządu. Ale Państwo na to absolutnie nie pozwólcie! Jej miejsce jest na poetyckim Parnasie!
Trzeba jednak zadbać o to, by dom i obejście nie pozostały bez należytej opieki. Tworzenie wymaga ciszy, skupienia i życia pozbawionego stresu. Ale to nie jest problem. Wszak pod ręką mamy jeszcze jej męża. On powinien zdjąć ciężar codziennych zmagań z wątłych ramion naszej radnej. Aby tego dokonać też należy zadbać, by w przyszłorocznych wyborach mógł zostać w domu. Niech pierze, sprząta, gotuje, robi zakupy i dba o twórczą wenę swojej połowicy.
Proszę Państwa, ja apeluję do Waszych serc i umysłów. Nie pozwólcie zmarnować się takiemu talentowi! Okażcie za rok, przy urnach wyborczych, odpowiedzialność. Pamiętajcie, że takie talenty polne kamienie rodzą.
Weźmy np. taką komisję o bardzo poważnej nazwie: Komisja Porządku Publicznego, Komunikacji i Drogownictwa. Przewodniczy jej radna Anna Berus, prywatnie małżonka Wacława, którego licznych przymiotów nie będę tu Państwu opisywał, bo tak są rozliczne. Ma też jedną wadę - jest radnym sejmiku dolnośląskiego, w którym uparcie odmawia zabrania głosu. Wybrał cnotę milczenia.
Małżonka Wacława (zwanego „Wackiem z barykad”) jest również wiceprzewodniczącą Rady Powiatu, chociaż wiem, że Państwu w to trudno uwierzyć (przepraszam, że wspominając o tym sprawiłem Państwu taki przejmujący ból).
I otóż komisja pod jej przewodnictwem obradowała w I półroczu 2009 r aż 3 razy. Plonem obrad – jak mniemam wytężonych – jest owoc („po owocach ich poznacie”) w postaci „sprawozdania”.
„Sprawozdanie”, które zostanie przedłożone Radzie Powiatu liczy sobie 12 (słownie: dwanaście) linijek tekstu, bez justowania. Dokument ten przypomina wiersz, bo jak mnie, i Państwa, uczono w szkole: poezją jest wszystko, co z lewej strony jest równe a z prawej postrzępione; prozą natomiast nazywamy taki tekst, który z obu stron jest równy.
Stworzyła więc nam radna Anna Berus dokument zawierający w istocie swojej - poezję. Trzeba przyznać, że reguły poetyckie radna Berus opanowała do perfekcji. Utwór można śmiało zakwalifikować do epigramów, które charakteryzują się lakonicznością, co wzmacnia siłę zawartego w nich przesłania.
Jak brzmi owe małe arcydziełko sztuki poetyckiej? – pytają Państwo zniecierpliwieni. Przytoczę, bo warto. Oto ów cud, w którym zawarto opis pracy komisji kierowanej przez radną Berus za I półrocze 2009 roku:
„w sprawie budżetu Powiatu Górowskiego na 2009 rok,
w sprawie zatwierdzenia sprawozdania z działalności Komisji Bezpieczeństwa i Porządku za rok 2008,
w sprawie uchwalenia Regulaminu Organizacyjnego Starostwa Powiatowego w Górze,”
Ten utwór poetycki (4 wersy) jest swoistą perłą godną tego, by nie pozostał on w szufladzie i przepadł zapomniany. Trzeba oddać sprawiedliwość radnej. W komisji to ona się nie napracowała, ale tak poetycko, w niewielu słowach, dysponując bardzo ubogimi środkami wyrazu, opisać fakt, że niewiele, albo zgoła nic się nie robiło, to radna potrafiła perfekcyjnie.
I proszę o tym pamiętać przy wyborach za rok. Szkoda, by taki poetycki samorodek marnował się w jakiejś tam Radzie Powiatu. Radna musi iść dalej, rozwijać swój niewątpliwy talent, rozsławiać imię męża. Być może stworze poemat na miarę „Pana Tadeusza”, np. „Wacek z barykad” (tytuł oczywiście roboczy). Ja wiem, że radna Berus gotowa jest, dla dobra naszej wspólnoty samorządowej - oczywiście! - kandydować w wyborach do samorządu. Ale Państwo na to absolutnie nie pozwólcie! Jej miejsce jest na poetyckim Parnasie!
Trzeba jednak zadbać o to, by dom i obejście nie pozostały bez należytej opieki. Tworzenie wymaga ciszy, skupienia i życia pozbawionego stresu. Ale to nie jest problem. Wszak pod ręką mamy jeszcze jej męża. On powinien zdjąć ciężar codziennych zmagań z wątłych ramion naszej radnej. Aby tego dokonać też należy zadbać, by w przyszłorocznych wyborach mógł zostać w domu. Niech pierze, sprząta, gotuje, robi zakupy i dba o twórczą wenę swojej połowicy.
Proszę Państwa, ja apeluję do Waszych serc i umysłów. Nie pozwólcie zmarnować się takiemu talentowi! Okażcie za rok, przy urnach wyborczych, odpowiedzialność. Pamiętajcie, że takie talenty polne kamienie rodzą.
Wybory do krypty
30 września o godzinie 10,00 odbędzie się sesja Rady Powiatu. W ramach szerokiego informowania społeczeństwa o tym fakcie, co jest ustawowo wymagane, Przewodniczący Stanisławski o tym lokalnej społeczności nie informuje. Dzisiaj jest godzina 20.09 a informacji o sesji na internetowej stronie starostwa brak. Jak znam te dzikie obyczaje, to informacja o sesji wisi sobie gdzieś na tablicy w starostwie. Obecna ekipa jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do wszechobecnego internetu. Aby zmienić te zalatujące stęchlizną obyczaje trzeba zmienić ekipę. Razem z Boskim Przewodniczącym, co dla nikogo już nie ulega wątpliwości.
Nie o tym jednak dzisiaj. W programie sesji jest punkt: „w sprawie wyboru przedstawicieli do Rady Społecznej działającej przy Publicznym Zespole Opieki Zdrowotnej w Górze oraz powołania tej Rady.”
Społeczna Rada SP ZOZ powoływana jest, bo tak nakazują dwie ustawy: o samorządzie powiatowym oraz o zakładach opieki zdrowotnej. Co trzy lata zmienia się skład tego gremium. Twór taki istnieje i u nas. Jego istnienie – w naszym przypadku – jest raczej tytularne i umowne. Rada jest a jakoby jej nie było. Pomimo, że ustawa o zakładach opieki zdrowotnej mówi, że jest ona: „organem inicjującym i opiniodawczym podmiotu, który utworzył zakład, oraz organem doradczym kierownika publicznego zakładu opieki zdrowotnej.”
Na czele naszej Rady Społecznej stoi – zgodnie z ustawą – „Bukietowa”. I stała, a raczej tkwiła tam będzie, aż do czasu zakończenia jej misji starosty, którą powierzył jej wielki admirator jej miałkości intelektualnej – Ojciec Powiatu. W skład Rady wchodzą również: przedstawiciel wojewody i radni.
W naszym przypadku Rada jest organem charakteryzującym się, pod przewodnictwem „Bukietowej”, niewyobrażalną wprost impotencją. Spotkania członków Rady maja się odbywać w myśl przepisów uchwalonych przez Radę Powiatu, co 3 miesiące. Mamy wrzesień 2009 i w tym roku Rada jeszcze nie obradowała.
Ponadto w naszej Radzie była tylko jedna osobowość, której obecność cokolwiek wnosiła. Mówię tu o Edwardzie Kowalczuku z Wąsosza. Ten zawsze o coś pytał i nigdy nie dał sobie kitu wcisnąć. Reszta członków Rady milczała spoglądając nerwowo na zegarki.
Jakimkolwiek dorobkiem w obecnej kadencji Rada nie może się pochwalić. Ale to zgodnie z zasadą, że: „ryba psuje się od głowy”. Sumując osiągnięcia Rady, której kadencja właśnie upływa. można powiedzieć, że jej osiągnięcia są wprost proporcjonalne do osiągnięć rządzącej koalicji, która już wszystkim ością w gardle staje. Nie chodzi jednak proszę Państwa o „wszystkich”, ale o to, by Stanisławskiego było na wierzchu.
Czy zmiana składu osobowego Rady Społecznej coś zmieni. Znamy kilku kandydatów. Z mocy ustawy przewodniczącym tego gremium zostanie „Bukietowa”. Jak więc Państwo widzą, w tej sytuacji, ciężko przypuszczać, by organ ten zaczął wypełniać swoje funkcje.
Przedstawicielem wojewody zostanie Piotr Iskra. Jest on sekretarzem powiatowej PO. Nominacja ta ma charakter czysto polityczny i nie ma nic wspólnego z przygotowaniem kandydata do pełnienia tej funkcji. Przedstawiciel wojewody będzie się musiał jeszcze dużo, dużo nauczyć, by załapać, o co w tym interesie biega. Z drugiej strony przedstawiciel wojewody będzie nieco uzależniony od „Bukietowej”. Małżonka pracuje w starostwie.
Gmina Wąsosz desygnowała do Rady Beatę Augustyniak, która jest radną i przewodnicząca komisji zdrowia w wąsoskiej radzie.
Z gminy Jemielno do Rady wytypowano radnego Zdzisława Surę. W radzie gminnej pełni funkcję przewodniczącego komisji zdrowia. Pracuje w starostwie, a więc jest podwładnym „Bukietowej”.
Gminę Góra reprezentował będzie wiceburmistrz Piotr Wołowicz. Można śmiało postawić tezę, że wiceburmistrz kitu wcisnąć sobie nie da.
Trzech kandydatów wystawi Rada Powiatu. I tu pojawia się pewien problem. Kto zgodzi się kandydować? Jakoś nie chce mi się wierzyć, by opozycja zapragnęła nagle obradować pod przewodnictwem „Bukietowej”, bo to coraz bardziej wątpliwy „zaszczyt”. Taki fakt może człowiekowi całe życie złamać. Zresztą, jaki jest sens być członkiem gremium, które nic nie robi? I jeszcze mieć „Bukietową” za szefa?! Czysty dyskomfort.
Ciekaw jednak jestem, kto z koalicyjnych radnych, którzy tak koncertowo trzy lata nic nie robili, zapragnie kolejnego zaszczytu?
Koniecznie jednak musi w tym gremium zasiąść Przewodniczący Władysław Stanisławski. Koalicja musi go desygnować a opozycja mocno poprzeć. Byłby nieszczęśliwy gdyby nie był wśród swoich. A szczęście i pomyślność Przewodniczącego jest szczęściem i pomyślnością najszerszych mas naszej lokalnej społeczności. Nawet wówczas, gdy w sklepach PSS – u jest drogo.
Nie o tym jednak dzisiaj. W programie sesji jest punkt: „w sprawie wyboru przedstawicieli do Rady Społecznej działającej przy Publicznym Zespole Opieki Zdrowotnej w Górze oraz powołania tej Rady.”
Społeczna Rada SP ZOZ powoływana jest, bo tak nakazują dwie ustawy: o samorządzie powiatowym oraz o zakładach opieki zdrowotnej. Co trzy lata zmienia się skład tego gremium. Twór taki istnieje i u nas. Jego istnienie – w naszym przypadku – jest raczej tytularne i umowne. Rada jest a jakoby jej nie było. Pomimo, że ustawa o zakładach opieki zdrowotnej mówi, że jest ona: „organem inicjującym i opiniodawczym podmiotu, który utworzył zakład, oraz organem doradczym kierownika publicznego zakładu opieki zdrowotnej.”
Na czele naszej Rady Społecznej stoi – zgodnie z ustawą – „Bukietowa”. I stała, a raczej tkwiła tam będzie, aż do czasu zakończenia jej misji starosty, którą powierzył jej wielki admirator jej miałkości intelektualnej – Ojciec Powiatu. W skład Rady wchodzą również: przedstawiciel wojewody i radni.
W naszym przypadku Rada jest organem charakteryzującym się, pod przewodnictwem „Bukietowej”, niewyobrażalną wprost impotencją. Spotkania członków Rady maja się odbywać w myśl przepisów uchwalonych przez Radę Powiatu, co 3 miesiące. Mamy wrzesień 2009 i w tym roku Rada jeszcze nie obradowała.
Ponadto w naszej Radzie była tylko jedna osobowość, której obecność cokolwiek wnosiła. Mówię tu o Edwardzie Kowalczuku z Wąsosza. Ten zawsze o coś pytał i nigdy nie dał sobie kitu wcisnąć. Reszta członków Rady milczała spoglądając nerwowo na zegarki.
Jakimkolwiek dorobkiem w obecnej kadencji Rada nie może się pochwalić. Ale to zgodnie z zasadą, że: „ryba psuje się od głowy”. Sumując osiągnięcia Rady, której kadencja właśnie upływa. można powiedzieć, że jej osiągnięcia są wprost proporcjonalne do osiągnięć rządzącej koalicji, która już wszystkim ością w gardle staje. Nie chodzi jednak proszę Państwa o „wszystkich”, ale o to, by Stanisławskiego było na wierzchu.
Czy zmiana składu osobowego Rady Społecznej coś zmieni. Znamy kilku kandydatów. Z mocy ustawy przewodniczącym tego gremium zostanie „Bukietowa”. Jak więc Państwo widzą, w tej sytuacji, ciężko przypuszczać, by organ ten zaczął wypełniać swoje funkcje.
Przedstawicielem wojewody zostanie Piotr Iskra. Jest on sekretarzem powiatowej PO. Nominacja ta ma charakter czysto polityczny i nie ma nic wspólnego z przygotowaniem kandydata do pełnienia tej funkcji. Przedstawiciel wojewody będzie się musiał jeszcze dużo, dużo nauczyć, by załapać, o co w tym interesie biega. Z drugiej strony przedstawiciel wojewody będzie nieco uzależniony od „Bukietowej”. Małżonka pracuje w starostwie.
Gmina Wąsosz desygnowała do Rady Beatę Augustyniak, która jest radną i przewodnicząca komisji zdrowia w wąsoskiej radzie.
Z gminy Jemielno do Rady wytypowano radnego Zdzisława Surę. W radzie gminnej pełni funkcję przewodniczącego komisji zdrowia. Pracuje w starostwie, a więc jest podwładnym „Bukietowej”.
Gminę Góra reprezentował będzie wiceburmistrz Piotr Wołowicz. Można śmiało postawić tezę, że wiceburmistrz kitu wcisnąć sobie nie da.
Trzech kandydatów wystawi Rada Powiatu. I tu pojawia się pewien problem. Kto zgodzi się kandydować? Jakoś nie chce mi się wierzyć, by opozycja zapragnęła nagle obradować pod przewodnictwem „Bukietowej”, bo to coraz bardziej wątpliwy „zaszczyt”. Taki fakt może człowiekowi całe życie złamać. Zresztą, jaki jest sens być członkiem gremium, które nic nie robi? I jeszcze mieć „Bukietową” za szefa?! Czysty dyskomfort.
Ciekaw jednak jestem, kto z koalicyjnych radnych, którzy tak koncertowo trzy lata nic nie robili, zapragnie kolejnego zaszczytu?
Koniecznie jednak musi w tym gremium zasiąść Przewodniczący Władysław Stanisławski. Koalicja musi go desygnować a opozycja mocno poprzeć. Byłby nieszczęśliwy gdyby nie był wśród swoich. A szczęście i pomyślność Przewodniczącego jest szczęściem i pomyślnością najszerszych mas naszej lokalnej społeczności. Nawet wówczas, gdy w sklepach PSS – u jest drogo.
Promocja przez żołądki
W środę – 23 września – naszą gminę odwiedził wojewoda dolnośląski Rafał Jurkowlaniec. Przybył na zaproszenie władz gminy, by wziąć udział w uroczystości wmurowania aktu erekcyjnego pod budowę nowej siedziby dla dzieci niepełnosprawnych, otworzyć „schetynówkę” oraz drogę w Osetnie. O tym wszystkim już Państwo wiedzą, bo informowały o niej środki masowego przekazu. Gościła również w naszym mieście kurator oświaty i wychowania – Beata Pawłowicz.
Po trudach dnia, jak nakazuje staropolski obyczaj, goście udali się na posiłek. Tym razem wybór władz gminy nie padł na żaden z lokali w naszym mieście, ale na świetlicę w Starej Górze. Ten barokowy, XVIII wieczny zajazd, został w trudzie, pocie i znoju wyremontowany i stał się miejscem, którego powodu wstydzić się nie mamy. Nawet przed gośćmi z województwa.
Ciężar przygotowania obiadu wziął na swoje barki sołtys Waldemar Bartkowiak wraz ze swoją doświadczoną ekipą kucharek.
Postanowiono podniebienia gości zaspokoić domowym obiadem i ciastem własnego wypieku. Na pierwsze danie przygotowano żurek zrobiony na najprawdziwszym żytnim zakwasie. Drugie danie goście mogli sobie wybrać A było z czego. Do wyboru były schabowe, pieczony kurczak, zrazy zawijane i szaszłyk. Do ziemniaków podano sos. Serwowano również surówki w trzech odmianach. Hitem okazał się kompot ze świeżych owoców, który cieszył się ogromnym powodzeniem. Soki w kartonach przy kompocie poczuły się sierotami.
Kilkanaście minut po 14 do świetlicy przybył wojewoda, kurator oświaty, burmistrz i reszta gości. Wojewoda z dużą ciekawością lustrował wnętrze sali. Bardzo podobała mu się snycerka występująca w drewnianych elementach wystroju świetlicy. Z dużym zaskoczeniem przyjął istnienie w świetlicy klimatyzacji. Widać było, że obiekt zrobił na wszystkich obecnych duże wrażenie, czemu dawano wyraz w rozmowach toczonych podczas obiadu.
Atmosfera towarzysząca obiadowi była bardzo sympatyczna. Burmistrz Irena Krzyszkiewicz z wprawą doświadczonej gospodyni osobiście obsługiwała gości z Wrocławia. Nie szczędziła też wyrazów uznania dla sołtysa Starej Góry i ludzi, którzy przygotowali obiad.
Sołtys Waldemar Bartkowiak dbał o całą resztę gości. A było ich około 50. Trzeba powiedzieć, że podanie obiadu przebiegło harmonijnie i nad wyraz sprawnie, za co panią obsługującym gości należą się wyrazy uznania.
Pomysł z obiadem w świetlicy należy uznać za bardzo dobry. Jest to bardzo skuteczna promocja zarówno gminy, jak i Starej Góry, która dzięki zaangażowaniu wszystkich mieszkańców staję się naprawdę bardzo sympatyczną miejscowością. Z całą pewnością można też stwierdzić, iż na terenie naszej gminy to pierwszy przypadek, by wojewoda spożywał obiad w wiejskiej świetlicy.
Pozwolę tu sobie powiedzieć, że jeżeli plany sołtysa Starej Góry i mieszkańców doczekają się realizacji, to będziemy tam mogli bez zażenowania gościć ministrów. Co tam ministrów! A czemuż nie premiera?! Albo jeszcze wyżej! Tego Starej Górze życzę z całego serca.
Goście gośćmi, ale prace przy świetlicy rzecz święta
Sołtys Waldemar Bartkowiak w drodze na posterunek
Chwila na ubicie interesu ze skarbnikiem Markiem BalowskimPełna mobilizacja
Jest! Wojewoda we własnej osobie
Chodźmy pani kurator, bo żurek stygnie
Sio z tym aparatem!
Panie wojewodo: przedstawiam ...
Boże, żebym nic nie uroniła!
I ustrzeż nas przed grzechem obżarstwa
Rozepnę marynarkę, to więcej wejdzie
Jeść pierwsze czy zostawić miejsce na drugie?
Czy jestem głodny?
Daj pan zjeść, później pogadamy!
Żona się ucieszyła, że dzisiaj nie musi gotować!
Jak tu cicho!
Po takim obiedzie, to ja się czuję, jak komendant główny!
Zjadłbym jeszcze, posiedział, ale teściowa ....
Przecisnę się czy nie?
Pa, pa! Przyjadę z wnioskiem, bo potrzeby to my mamy
Ależ to nie menu!
Najważniejsze panie Adamie jest zdrowie
Gdyby się pani coś zapaliło, to ja osobiście będę dowodził akcją gaśniczą
Żebym to ja miał z trzy krzyżyki mniej!
Dzisiaj pamiątka a o potrzebach Starej Góry będę pamiętała Odprowadzę panią, bo u nas można zbłądzić
Żegnam panią burmistrz i polecam się na przyszłość
sobota, 26 września 2009
Zaćmienie
<„W dniu 21.09.2009 roku o godzinie 1100 nastąpiło odebranie kompleksu boisk i budynku sanitarno - szatniowego przy Gimnazjum w Naratowie (Program - Moje Boisko-Orlik 2012). Środki własne Gminy Niechlów 650.460,80 zł.” - czytamy na stronach internetowych gminy Niechlów.
Wypada się cieszyć z faktu, iż w gminie Niechlów zbudowano „orlika”. Radość byłaby pełniejsza, gdyby nie data otwarcia boiska. Uroczystość miała miejsce 21 września, czyli w pierwszy dzień obowiązywania dwudniowej żałoby narodowej ogłoszonej przez Prezydenta RP.
Fakt ten daje przeróżnej maści malkontentom powody do narzekania na władze gminy Niechlów. Mówi się, że to duże „faux pas” gminnych władz, dawanie złego przykładu wychowawczego zgromadzonej na uroczystości dziatwie szkolnej i przejaw braku wyczucia. Jednym słowem – znieczulica.
Z całą pewnością uroczystość zaplanowano wcześniej. Oczekiwano na gości, jak zwykle bardzo ważnych, i stąd niemożność odwołania zaplanowanej pieczołowicie imprezy. Z opisu imprezy – dość lakonicznego – zawartego w kwartalniku „Nowiny Niechlowskie” nie wynika jednak, by jakaś grubsza fisza się na otwarciu pojawiła. Szczebel wojewódzki już się nasycił otwieraniem „orlików” i najwyraźniej ich to przestało rajcować.
Jeżeli chodzi o dzieci i młodzież, to malkontentom przypominam, że: „ryby i dzieci głosu nie mają”. Są po to, by robić tłok na tego typu imprezach, zabawiać decydentów i dziękować im za to, że ci w ramach swoich obowiązków służbowych raczyli coś tam dla nich zrobić. Można nawet zerwać lekcje. Wyniki egzaminu gimnazjalnego odpowiednie czynniki oświatowe znowu utajnią.
Z ewentualnymi domysłami na temat złego wpływu wychowawczego też radziłbym się wstrzymać. Uroczystość zaszczyciła swoją obecnością osobą osoba duchowna. Ze zdjęcia wynika, iż uzbrojona była w kropidło. Co zawiera kropidło, każdy wie. Kropienie było, grzech zmyty albo przynajmniej rozmyty. W głupocie. Jak mówił W. Hugo: „Głupcem wolno być każdemu, ale pod jednym warunkiem: żeby nie dawał złego przykładu”.
Wypada się cieszyć z faktu, iż w gminie Niechlów zbudowano „orlika”. Radość byłaby pełniejsza, gdyby nie data otwarcia boiska. Uroczystość miała miejsce 21 września, czyli w pierwszy dzień obowiązywania dwudniowej żałoby narodowej ogłoszonej przez Prezydenta RP.
Fakt ten daje przeróżnej maści malkontentom powody do narzekania na władze gminy Niechlów. Mówi się, że to duże „faux pas” gminnych władz, dawanie złego przykładu wychowawczego zgromadzonej na uroczystości dziatwie szkolnej i przejaw braku wyczucia. Jednym słowem – znieczulica.
Z całą pewnością uroczystość zaplanowano wcześniej. Oczekiwano na gości, jak zwykle bardzo ważnych, i stąd niemożność odwołania zaplanowanej pieczołowicie imprezy. Z opisu imprezy – dość lakonicznego – zawartego w kwartalniku „Nowiny Niechlowskie” nie wynika jednak, by jakaś grubsza fisza się na otwarciu pojawiła. Szczebel wojewódzki już się nasycił otwieraniem „orlików” i najwyraźniej ich to przestało rajcować.
Jeżeli chodzi o dzieci i młodzież, to malkontentom przypominam, że: „ryby i dzieci głosu nie mają”. Są po to, by robić tłok na tego typu imprezach, zabawiać decydentów i dziękować im za to, że ci w ramach swoich obowiązków służbowych raczyli coś tam dla nich zrobić. Można nawet zerwać lekcje. Wyniki egzaminu gimnazjalnego odpowiednie czynniki oświatowe znowu utajnią.
Z ewentualnymi domysłami na temat złego wpływu wychowawczego też radziłbym się wstrzymać. Uroczystość zaszczyciła swoją obecnością osobą osoba duchowna. Ze zdjęcia wynika, iż uzbrojona była w kropidło. Co zawiera kropidło, każdy wie. Kropienie było, grzech zmyty albo przynajmniej rozmyty. W głupocie. Jak mówił W. Hugo: „Głupcem wolno być każdemu, ale pod jednym warunkiem: żeby nie dawał złego przykładu”.
"Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni"
II „Piknik Country”, który odbył się 19 września w Wyszanowie przeszedł do historii. Tym, którzy na nim byli – a widzów były setki - pozostały niezapomniane wspomnienia, które muszą im wystarczyć do przyszłorocznej imprezy. Trzeba oddać część i chwałę organizatorom za stworzenie tej niezwykłej imprezy, która już po dwóch latach tak pięknie się rozwinęła.
Szkoda tylko, że miłośnicy „western end country” wybrali sobie na miejsce organizowania pikniku miejscowość w ościennej gminie. I tamtejsze władze to doceniają, hojnie sponsorując imprezę z wielkimi widokami na przyszłość. To świetna promocja gminy Szlichtyngowa. Burmistrzowi i radnym Szlichtyngowy należą się za to słowa najwyższego uznania.
Organizatorom gratuluję i dziękuję za te kilka zdjęć, które pozwolili mi umieścić na blogu. Co prawda bardzo często opisuję na blogu przedstawicieli bocznej linii rodu końskiego, tzw. „końskie łby”, ale to osobniki mało pociągające i interesujące. Konie na fotografiach są od nich znacznie bardziej sympatyczne, boi inteligentniejsze.
Miejmy nadzieję, że za rok, „III Piknik Country”, będzie jeszcze bardziej okazały i przyniesie wiele nowych wrażeń, których nawet nieubłagany czas nie zdoła zatrzeć w pamięci jego uczestników.
Szkoda tylko, że miłośnicy „western end country” wybrali sobie na miejsce organizowania pikniku miejscowość w ościennej gminie. I tamtejsze władze to doceniają, hojnie sponsorując imprezę z wielkimi widokami na przyszłość. To świetna promocja gminy Szlichtyngowa. Burmistrzowi i radnym Szlichtyngowy należą się za to słowa najwyższego uznania.
Organizatorom gratuluję i dziękuję za te kilka zdjęć, które pozwolili mi umieścić na blogu. Co prawda bardzo często opisuję na blogu przedstawicieli bocznej linii rodu końskiego, tzw. „końskie łby”, ale to osobniki mało pociągające i interesujące. Konie na fotografiach są od nich znacznie bardziej sympatyczne, boi inteligentniejsze.
Miejmy nadzieję, że za rok, „III Piknik Country”, będzie jeszcze bardziej okazały i przyniesie wiele nowych wrażeń, których nawet nieubłagany czas nie zdoła zatrzeć w pamięci jego uczestników.
poniedziałek, 21 września 2009
Okażmy miłosierdzie!
Punktem centralnym każdego porządnego miasta jest rynek. Tam skupia się życie handlowe i towarzyskie i czasami kulturalne. Ponieważ nasze miasto jest bardzo porządne tak jest i u nas. Górowski rynek z trzech wymienionych przeze mnie funkcji spełnia od dłuższego czasu tylko dwie pierwsze. Przynajmniej oficjalnie.
Ponieważ jednak życie nie znosi próżni toteż z inicjatywy oddolnej narodziło nam się na rynku również życie towarzysko – kulturalne. Trzeba przyznać, że tej idei oddana jest znaczna grupa ludzi, którzy od wczesnego świtu aż do zmierzchu nie opuszczają z góry upatrzonych pozycji, do których są wielce przywiązani wykazując tym jakże pożądane objawy patriotyzmu lokalnego.
Jeszcze ciemności spowijają nasz rynek swoim całunem, gdy pierwsi z nich już są na swoich posterunkach. Z niecierpliwością oczekują otwarcia jakiejś placówki handlowej w celu pokrzepienia ciała i duszy po nocy pełnej wymuszonej ascezy. A kiedy placówka handlująca pożądanymi przez nich towarami otworzy swoje podwoje są pełni niewysłowionego szczęścia. I przystępują do jego konsumpcji.
Uważny obserwator, który kilka minut po szóstej, znajdzie się na naszym rynku usłyszy takie oto przeplatające się z sobą odgłosy: „gul, gul, gul” i „ćwir, ćwir, ćwir”. Wszystko to w pełnej symbiozie z sobą, tak jak powinno być – człowiek w zgodzie z naturą. Odgłosy owe dochodzą nie tyle z rynku, co z okolicznych uliczek, gdzie w spokoju, z dala od wścibskich oczu można skonsumować proste śniadanie. Proste, ale nie prostackie! Raczej, należałoby rzec – wysublimowane i doceniane tylko w kręgach naszego folkloru rynkowego.
Wraz z biegiem dnia zwiększa się ilość wyznawców rynkow4ego folkloru. Proszę przechodząc przez rynek zauważyć, iż niektórzy z nich wcale to a wcale nie wyglądają na ludzi szczęśliwych. Powód jest poważny – są bez śniadania. A głód doskwiera, pali, skręca, powoduje drżenie rąk, ból głowy, omamy słuchowe i wzrokowe. Jednym słowem – klęska! I cóż oni mają zrobić? W tym stanie ciała i ducha pozbawieni są możliwości wykorzystania swoich umiejętności zawodowych, by na śniadanie zarobić. Pozostaje im tylko zwrócenie się do ofiarności przechodniów. Imają się przeróżnych sposobów, by wzruszyć swoim stanem i potrzebami ludzi mogących ulżyć im w ich godnym najwyższego szacunku stanie. Apelują do miłosierdzia, wzruszają opowieściami o swoim smutnym położeniu, strasznym dzieciństwie, samotności i braku perspektyw życiowych. Muszę jednak powiedzieć, że coraz mniej miłosierdzia w narodzie! Nie rozumieją potrzeb cierpiącego bliźniego! Bywa, że i „do roboty!” nagabnięty iść każe, co w uszach ich brzmi niczym najcięższa klątwa.
Jaka jest wydajność starań naszego folkloru? No, jakaś być musi skoro około południa znaczna część ich jest już syta. A niektórzy nawet tak nasyceni, że ociążale zasiadają na ławkach i tam oddają się drzemce, by spokojnie strawić z takim trudem zdobyte śniadanie. Tu trzeba powiedzieć ich przebywanie w objęciach Morfeusza jest praktycznie przez nikogo nie zakłócane. Ich prawo do drzemki szanuje policja, straż miejska a i przechodnie przechodzą obok nich nieomal na paluszkach, by nie przerywać snu pełnego marzeń o kolejnym posiłku. Bywa, że od czasu do czasu władza się pojawi i budzi wypoczywającego. Obudzony zamieni łaskawie kilka słów z przedstawicielami władzy, ci odjadą a on przymknie najpierw lewe oko, potem prawe i śni o np. Wyspach Śniadaniowych.
I tak leci życie na naszym rynku pełne swoistego folkloru. I fajnie jest, bo bez folkloru rynek by nie był taki uroczy.
Ale znajdą się ludzie złej woli, którzy chcą postawić tamę temu folklorowi. Oto dzisiaj na witrynie jednego ze sklepów rynku pojawiła się kartka o bulwersującej treści (foto poniżej). Jak tak można? – zapytuję. Żeby zaraz „okupanci” i „żebranie”. Fe! Toż jacy oni okupanci? To sól rynku naszego! Jacyż oni „żebracy”? To jałmużnicy akcyzowej, słusznej sprawy!
Z nimi trzeba delikatnie, bo to istoty pełnie wrażliwości, tkliwości, romantyzmu, poezji.
Jasne, że ich śniadanie interesom nie sprzyja. Ale przecież nie ktoś tam ktoś jest od ich ganiania, uprzykrzania im konsumpcji. Gdzież stróże prawa i porządku? A może specyficzny folklor im nie przeszkadza?
A przecież można inaczej. Są służby odpowiedzialne za przejadanie się. Można tak, w samo południe, kiedy już większość miłośników folkloru zalega ławki i schody do klatek, zrobić pogadankę na temat szkodliwości nadmiernego spożywania śniadań w rynku. Wszyscy pewnie z takiej pogadanki nie uciekną, bo w południe większość jest już wystarczająco zmęczona prozą rynkowego życia. Ja apeluję, by odnosić się do nich z sercem i uczuciem! Bierzmy przykład z naszych stróżów prawa, a nie jakaś samowolka.
Pamiętać też należy, że przedstawiciele rynkowego folkloru nam się wykruszają. Co prawda w ich szeregach pojawiają się nowe twarze, ale oni jeszcze nie zapracowali na tradycję.
A tradycja rzecz święta.
Wszystkim, którzy chcą gonić folklor z rynku przypominam powiedzenie G.B. Shawa: „Przekleństwem klas pijących jest praca”.
Ponieważ jednak życie nie znosi próżni toteż z inicjatywy oddolnej narodziło nam się na rynku również życie towarzysko – kulturalne. Trzeba przyznać, że tej idei oddana jest znaczna grupa ludzi, którzy od wczesnego świtu aż do zmierzchu nie opuszczają z góry upatrzonych pozycji, do których są wielce przywiązani wykazując tym jakże pożądane objawy patriotyzmu lokalnego.
Jeszcze ciemności spowijają nasz rynek swoim całunem, gdy pierwsi z nich już są na swoich posterunkach. Z niecierpliwością oczekują otwarcia jakiejś placówki handlowej w celu pokrzepienia ciała i duszy po nocy pełnej wymuszonej ascezy. A kiedy placówka handlująca pożądanymi przez nich towarami otworzy swoje podwoje są pełni niewysłowionego szczęścia. I przystępują do jego konsumpcji.
Uważny obserwator, który kilka minut po szóstej, znajdzie się na naszym rynku usłyszy takie oto przeplatające się z sobą odgłosy: „gul, gul, gul” i „ćwir, ćwir, ćwir”. Wszystko to w pełnej symbiozie z sobą, tak jak powinno być – człowiek w zgodzie z naturą. Odgłosy owe dochodzą nie tyle z rynku, co z okolicznych uliczek, gdzie w spokoju, z dala od wścibskich oczu można skonsumować proste śniadanie. Proste, ale nie prostackie! Raczej, należałoby rzec – wysublimowane i doceniane tylko w kręgach naszego folkloru rynkowego.
Wraz z biegiem dnia zwiększa się ilość wyznawców rynkow4ego folkloru. Proszę przechodząc przez rynek zauważyć, iż niektórzy z nich wcale to a wcale nie wyglądają na ludzi szczęśliwych. Powód jest poważny – są bez śniadania. A głód doskwiera, pali, skręca, powoduje drżenie rąk, ból głowy, omamy słuchowe i wzrokowe. Jednym słowem – klęska! I cóż oni mają zrobić? W tym stanie ciała i ducha pozbawieni są możliwości wykorzystania swoich umiejętności zawodowych, by na śniadanie zarobić. Pozostaje im tylko zwrócenie się do ofiarności przechodniów. Imają się przeróżnych sposobów, by wzruszyć swoim stanem i potrzebami ludzi mogących ulżyć im w ich godnym najwyższego szacunku stanie. Apelują do miłosierdzia, wzruszają opowieściami o swoim smutnym położeniu, strasznym dzieciństwie, samotności i braku perspektyw życiowych. Muszę jednak powiedzieć, że coraz mniej miłosierdzia w narodzie! Nie rozumieją potrzeb cierpiącego bliźniego! Bywa, że i „do roboty!” nagabnięty iść każe, co w uszach ich brzmi niczym najcięższa klątwa.
Jaka jest wydajność starań naszego folkloru? No, jakaś być musi skoro około południa znaczna część ich jest już syta. A niektórzy nawet tak nasyceni, że ociążale zasiadają na ławkach i tam oddają się drzemce, by spokojnie strawić z takim trudem zdobyte śniadanie. Tu trzeba powiedzieć ich przebywanie w objęciach Morfeusza jest praktycznie przez nikogo nie zakłócane. Ich prawo do drzemki szanuje policja, straż miejska a i przechodnie przechodzą obok nich nieomal na paluszkach, by nie przerywać snu pełnego marzeń o kolejnym posiłku. Bywa, że od czasu do czasu władza się pojawi i budzi wypoczywającego. Obudzony zamieni łaskawie kilka słów z przedstawicielami władzy, ci odjadą a on przymknie najpierw lewe oko, potem prawe i śni o np. Wyspach Śniadaniowych.
I tak leci życie na naszym rynku pełne swoistego folkloru. I fajnie jest, bo bez folkloru rynek by nie był taki uroczy.
Ale znajdą się ludzie złej woli, którzy chcą postawić tamę temu folklorowi. Oto dzisiaj na witrynie jednego ze sklepów rynku pojawiła się kartka o bulwersującej treści (foto poniżej). Jak tak można? – zapytuję. Żeby zaraz „okupanci” i „żebranie”. Fe! Toż jacy oni okupanci? To sól rynku naszego! Jacyż oni „żebracy”? To jałmużnicy akcyzowej, słusznej sprawy!
Z nimi trzeba delikatnie, bo to istoty pełnie wrażliwości, tkliwości, romantyzmu, poezji.
Jasne, że ich śniadanie interesom nie sprzyja. Ale przecież nie ktoś tam ktoś jest od ich ganiania, uprzykrzania im konsumpcji. Gdzież stróże prawa i porządku? A może specyficzny folklor im nie przeszkadza?
A przecież można inaczej. Są służby odpowiedzialne za przejadanie się. Można tak, w samo południe, kiedy już większość miłośników folkloru zalega ławki i schody do klatek, zrobić pogadankę na temat szkodliwości nadmiernego spożywania śniadań w rynku. Wszyscy pewnie z takiej pogadanki nie uciekną, bo w południe większość jest już wystarczająco zmęczona prozą rynkowego życia. Ja apeluję, by odnosić się do nich z sercem i uczuciem! Bierzmy przykład z naszych stróżów prawa, a nie jakaś samowolka.
Pamiętać też należy, że przedstawiciele rynkowego folkloru nam się wykruszają. Co prawda w ich szeregach pojawiają się nowe twarze, ale oni jeszcze nie zapracowali na tradycję.
A tradycja rzecz święta.
Wszystkim, którzy chcą gonić folklor z rynku przypominam powiedzenie G.B. Shawa: „Przekleństwem klas pijących jest praca”.
czwartek, 17 września 2009
Radny "Milczek" wziął się do roboty
W lipcowym poście zatytułowanym „Kurtyna w górę” pisałem Państwu o unieważnionym konkursie na miejsce pracy w Starostwie Powiatowym. W konkursie tym startowała córka radnego powiatowego – Jana „Milczka” Bondziora. Konkurs unieważniono tuż przed głosowaniem nad odwołaniem „Bukietowej” - protegowanej Ojca Powiatu - Władysława
Stanisławskiego. Napisałem wóczas tak:
„Przypatrzmy się bliżej casusowi radnego Jana Bondziora. Na stronach internetowych Starostwa Powiatowego, w dziale komunikaty, możemy znaleźć informację o unieważnieniu wybory na stanowisku referenta w wydziale komunikacji. Powszechnie wiadomym jest, iż w konkursie na to stanowisko startowała córka radnego Bondziora. Dlaczego konkurs unieważniono 24 lipca? Tego nie wiemy. Nie muszę tu dodawać, iż radny Bondzior sam wystawia się opinii publicznej na strzał. Nic nie ujmując córce Jana Bondziora trzeba powiedzieć, że ewentualne jej zatrudnienie w Starostwie Powiatowym odebrane będzie przez opinię publiczna jednoznacznie negatywnie. Nie mój to problem, ale szkoda, że radny Bondzior nie rozumie, że akurat Starostwo Powiatowe jest dla jego córki najmniej korzystnym miejscem pracy. Wszak jest radnym Rady Powiatu, organu, który ma kontrolować działalność tegoż Starostwa”.
W zakładce komunikaty na stronie starostwa możemy przeczytać: „Pani Sylwia Bondzior została wybrana na podinspektora w Wydziale Komunikacji.Starosta Górowski informuje, że w wyniku otwartego i konkurencyjnego naboru na wolne stanowisko urzędnicze w Starostwie Powiatowym w Górze, ul. Mickiewicza 1 Podinspektora w Wydziale Komunikacji wybrana została Pani Sylwia Bondzior. Uzasadnienie wyboru: Pani Sylwia Bondzior spełniła wymagania formalne określone w ogłoszeniu o naborze i wykazała się dobrą znajomością przepisów prawnych dotyczących prawa o ruchu drogowym”.
Wygląda na to, że Sylwia Bandzior poduczyła się od lipca w: „znajomości przepisów o ruchu drogowym” i wygrała konkurs. No i dobrze! Lubię ludzi, którzy wciąż się uczą.
Przypominam jednak, że nabór ten odbył się niezgodnie i wbrew woli radnych. W maju lub czerwcu na posiedzeniu Komisji Budżetu i Finansów odczytano pismo dyrektora Wydziału Komunikacji, który prosił o zatrudnienie dodatkowego pracownika w swoim wydziale. I słusznie, bo kolejki są tam niebotyczne i petenci klną w żywy kamień fakt, iż tak beztrosko marnuje się ich czas. Komisja wyraziła zgodę na zatrudnienie tam dodatkowej osoby, ale pod warunkiem, że będzie to przesunięcie wewnętrzne wśród dotychczasowych pracowników starostwa. I na tym stanęło. Na tym posiedzeniu był – i za takim rozwiązaniem również głosował – nasz Cud Powiatowy: Władysław Stanisławski.
A tu masz! Starostwo, które szuka na gwałt oszczędności kumuluje koszty. Ale co tu mówić o kosztach skoro zatrudnia córkę Jana ”Milczka” Bondziora? Za głos kogoś tak wybitnego, pracowitego, zaangażowanego warto zapłacić. No i zapłacono. Co nie stało się w lipcu dokonało się we wrześniu.
Możemy się spodziewać burzy. Czynnikiem burzogennym z całą pewnością będzie Najzacniejszy z Zacnych – Boski Władysław Stanisławski. Toż to i jego „Bukietowa” zrobiła w pęd bambusa! Wszak on wskazał drogę zatrudnienia. I co? I nic! Letnim moczem jego zdanie spryskano. Oj, pogoni Przewodniczący kota za jawny nepotyzm i lekceważenie opinii radnych! Pogoni! Bo wg starego przysłowia: „Milczenie gdy nieprawość widzisz jest cnotą głupich.”
Radnemu „Milczkowi” wcale się nie dziwię. On po prostu realizuje swój tajny, prorodzinny program wyborczy. Jawnej części jeszcze nie miał okazji zrealizować, to chociaż się odkuje rodzinnie. Ciężko tak siedzieć podczas sesji i całe 34 miesiące się nie odezwać. Za to się coś – oprócz nieopodatkowanej diety – należy. Choćby żeby coś odłożyć na odciski na dupeczce.
Przyznam się Państwu, że bardzo lubię radnych. Szczególnie tych bez zasad. Jak oni mi się podobają. Z radnym „Milczkiem” zachodzi przypadek z sentencji: „Cnota z okazją razem noc przespały, cnoty nie było, kiedy rano wstały.”
Stanisławskiego. Napisałem wóczas tak:
„Przypatrzmy się bliżej casusowi radnego Jana Bondziora. Na stronach internetowych Starostwa Powiatowego, w dziale komunikaty, możemy znaleźć informację o unieważnieniu wybory na stanowisku referenta w wydziale komunikacji. Powszechnie wiadomym jest, iż w konkursie na to stanowisko startowała córka radnego Bondziora. Dlaczego konkurs unieważniono 24 lipca? Tego nie wiemy. Nie muszę tu dodawać, iż radny Bondzior sam wystawia się opinii publicznej na strzał. Nic nie ujmując córce Jana Bondziora trzeba powiedzieć, że ewentualne jej zatrudnienie w Starostwie Powiatowym odebrane będzie przez opinię publiczna jednoznacznie negatywnie. Nie mój to problem, ale szkoda, że radny Bondzior nie rozumie, że akurat Starostwo Powiatowe jest dla jego córki najmniej korzystnym miejscem pracy. Wszak jest radnym Rady Powiatu, organu, który ma kontrolować działalność tegoż Starostwa”.
W zakładce komunikaty na stronie starostwa możemy przeczytać: „Pani Sylwia Bondzior została wybrana na podinspektora w Wydziale Komunikacji.Starosta Górowski informuje, że w wyniku otwartego i konkurencyjnego naboru na wolne stanowisko urzędnicze w Starostwie Powiatowym w Górze, ul. Mickiewicza 1 Podinspektora w Wydziale Komunikacji wybrana została Pani Sylwia Bondzior. Uzasadnienie wyboru: Pani Sylwia Bondzior spełniła wymagania formalne określone w ogłoszeniu o naborze i wykazała się dobrą znajomością przepisów prawnych dotyczących prawa o ruchu drogowym”.
Wygląda na to, że Sylwia Bandzior poduczyła się od lipca w: „znajomości przepisów o ruchu drogowym” i wygrała konkurs. No i dobrze! Lubię ludzi, którzy wciąż się uczą.
Przypominam jednak, że nabór ten odbył się niezgodnie i wbrew woli radnych. W maju lub czerwcu na posiedzeniu Komisji Budżetu i Finansów odczytano pismo dyrektora Wydziału Komunikacji, który prosił o zatrudnienie dodatkowego pracownika w swoim wydziale. I słusznie, bo kolejki są tam niebotyczne i petenci klną w żywy kamień fakt, iż tak beztrosko marnuje się ich czas. Komisja wyraziła zgodę na zatrudnienie tam dodatkowej osoby, ale pod warunkiem, że będzie to przesunięcie wewnętrzne wśród dotychczasowych pracowników starostwa. I na tym stanęło. Na tym posiedzeniu był – i za takim rozwiązaniem również głosował – nasz Cud Powiatowy: Władysław Stanisławski.
A tu masz! Starostwo, które szuka na gwałt oszczędności kumuluje koszty. Ale co tu mówić o kosztach skoro zatrudnia córkę Jana ”Milczka” Bondziora? Za głos kogoś tak wybitnego, pracowitego, zaangażowanego warto zapłacić. No i zapłacono. Co nie stało się w lipcu dokonało się we wrześniu.
Możemy się spodziewać burzy. Czynnikiem burzogennym z całą pewnością będzie Najzacniejszy z Zacnych – Boski Władysław Stanisławski. Toż to i jego „Bukietowa” zrobiła w pęd bambusa! Wszak on wskazał drogę zatrudnienia. I co? I nic! Letnim moczem jego zdanie spryskano. Oj, pogoni Przewodniczący kota za jawny nepotyzm i lekceważenie opinii radnych! Pogoni! Bo wg starego przysłowia: „Milczenie gdy nieprawość widzisz jest cnotą głupich.”
Radnemu „Milczkowi” wcale się nie dziwię. On po prostu realizuje swój tajny, prorodzinny program wyborczy. Jawnej części jeszcze nie miał okazji zrealizować, to chociaż się odkuje rodzinnie. Ciężko tak siedzieć podczas sesji i całe 34 miesiące się nie odezwać. Za to się coś – oprócz nieopodatkowanej diety – należy. Choćby żeby coś odłożyć na odciski na dupeczce.
Przyznam się Państwu, że bardzo lubię radnych. Szczególnie tych bez zasad. Jak oni mi się podobają. Z radnym „Milczkiem” zachodzi przypadek z sentencji: „Cnota z okazją razem noc przespały, cnoty nie było, kiedy rano wstały.”
W Jemielnie też ubywa
Gmina wiejska Jemielno jest najmniejszą w powiecie górowskim. Na 123,8 km kw. mieszkało - wg stanu na dzień 25 sierpnia br. - 3111 osób. Na 1 km kw. powierzchni przypada w niej 25,13 osób. Jak Państwo widzą w tabeli, w 1939 roku w miejscowościach wchodzących w skład gminy Jemielno mieszkiwało 4919 osób.
Na 24 miejscowości położone w tej gminie w 12 odnotowano spadek liczby ludności w porównaniu do roku 1999. W 2 miejscowościach liczba ludności została zachowana, a w 10 wzrosła; w 10 spadła.
W tabeli widać wyraźny wzrost ilości mieszkańców w Kietlowie, w porównaniu z rokiem 1939. Tylko Łęczyca może pochwalić się wzrostem zaludnienia w stosunku do roku 1939.
Warto też dodać, że nie wszystkie miejscowości, które wymieniane były w statystyce za Niemca, dotrwały do naszych czasów. Na trenie gminy Jemielno w roku 1939 odnotowana była miejscowość Alt Nou Heidau, w której mieszkało w owym czasie 200 osób. Dzisiaj po miejscowości tej, zwanej po Stara Płonka, nie pozostał ślad.
Z zestawienia wyraźnie wynika, iż liczba ludności gminy Jemielno powoli się kurczy. Co prawda ubytek 90 osób na przestrzeni 10 lat nie wydaje się duży, ale należy pamiętać, iż w stosunku do roku 1999 jest to 2,9%, co w demografii jest liczbą bardzo znaczącą.
wtorek, 15 września 2009
Mandatowa orgia
Niepokojącą rzecz zaobserwowałem na ulicach naszego miasta. Samochody jeżdżą wolniej! Początkowo sądziłem, że spadek ich energii kinetycznej spowodowany został znaczną podwyżką cen paliw. Po sprawdzeniu okazało się jednak, że cna nie uległa jakiejś zawrotnej zmianie na plus.
Druga wersja, która przyszła mi do mojego nieomal nieskażonego siwizną łba, była taka, że większości z kierowców znudziły się już wyścigi, grożące postronnym kosmicznymi powikłaniami.
Okazało się, że w obu przypadkach nie miałem racji, co już z definicji jest rzeczą co najmniej dziwną. Sprawcą znacznej poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego okazało się niewielkie pudełeczko na trójnogu, czyli fotoradar.
Swoją wychowawcza misję wobec nieprzestrzegających zasad ruchu drogowego kierowców rozpoczął maestro fotoradar z dniem 3 września. Lojalnie, uprzedziła o tym fakcie wszystkich zainteresowanych, burmistrz Irena Krzyszkiewicz podczas sesji Rady Miejskiej. W krótkiej mowie na temat fotoradaru Irena Krzyszkiewicz szczególnie zaakcentowała nadzieję na poprawę bezpieczeństwa na górowskich ulicach oraz w miejscowościach wiejskich. Irena Krzyszkiewicz informowała, iż sama widzi – i również jest bardzo często informowana – o nagminnym łamaniu przepisów ruchu drogowego w naszej gminie. Ten fakt – mówiła burmistrz – skłania władze do skorzystania z usług fotoradaru.
I skorzystano. Pierwsze wyniki kontroli fotoradarowej potwierdzają bardzo duży stopień nieprzestrzegania przepisów kodeksu drogowego, szczególnie jeżeli chodzi o jazdę o określonej szybkości.
W Kruszyńcu fotoradar nakrył kierowcę, który pędził z prędkością 148 km/h. Dozwolona tam prędkość to 40 km/h. Efekt: 500 zł mandatu plus 10 punktów. Na drodze w Jastrzębiej było jeszcze "weselej": 168 km/h i 500 zł mandatu oraz punkciki w Samochodowej Kasie Oszczędności.
Przewinienia wyłapywane przez fotoradar „nagradzane” są mandatami o rozpiętości: 200 – 500 zł. Z każdego mandatu trzeba odliczyć ok. 70 zł na koszta. Jednodniowa dzierżawa poskramiacza prędkości gminę kosztuje 61 zł.
Można zauważyć pierwsze pozytywy działalności fotoradaru. Na ulicach Starogórskiej, Poznańskiej, Armii Polskiej samochody zaczęły poruszać się z większa elegancją i są bardziej zauważalne. Ongiś nawet numeru rejestracyjnego nie szło dojrzeć, bo zaszumiało to to, zawyło i poszło!
Uspokoiło się również na jezdniach w Starej Górze i wspomnianym Kruszyńcu. W tych miejscowościach nie ma chodników (ale będą!), stąd i większe było zagrożenie życia i zdrowia ich mieszkańców.
Wszystko wskazuje na to, że fotoradar, a raczej nakładane za jego pomocą kary, zwiększyły nasze bezpieczeństwo. Szczególnie szło tu o bezpieczeństwo naszych najmłodszych, którzy co dnia byli narażeni na szarże nierozsądnych i pozbawionych większej wyobraźni niektórych kierowców. Zapewne i Państwo widzieli niejedną taką sytuację, podczas której włos mógł się zjeżyć nawet od urodzenia łysemu.
Dodać tezż trzeba, że wraz ze wzrostem naszego bezpieczeństwa, wzrasta zasób naszej kasy, gminnej co prawda, ale to nasza wspólna mamonka. W ciągu pierwszych czterech dni służby fotoradaru dla dobra naszej wspólnoty wlepiono ponad 500 mandatów. Na dzień dzisiejszy nie mogę jeszcze podać kwoty, bo trwają obliczenia, ale niech Państwo pomnożą cyfrę 500 przez tylko skromny najniższy wymiar kary – 200 zł. Wyobraźnia zadziałała?
Bo to już tak w życiu jest proszę Państwa. Są kierowcy, którzy wiedzą kiedy można przycisnąć gaz, i są tacy, którzy w nodze mają kamień a w głowie sieczkę. Niech więc bulą za jeden i drugi defekt. A my? A my w swoim miejscu zamieszkania chcemy się czuć bezpiecznie. Tylko tyle, i aż tyle.
Druga wersja, która przyszła mi do mojego nieomal nieskażonego siwizną łba, była taka, że większości z kierowców znudziły się już wyścigi, grożące postronnym kosmicznymi powikłaniami.
Okazało się, że w obu przypadkach nie miałem racji, co już z definicji jest rzeczą co najmniej dziwną. Sprawcą znacznej poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego okazało się niewielkie pudełeczko na trójnogu, czyli fotoradar.
Swoją wychowawcza misję wobec nieprzestrzegających zasad ruchu drogowego kierowców rozpoczął maestro fotoradar z dniem 3 września. Lojalnie, uprzedziła o tym fakcie wszystkich zainteresowanych, burmistrz Irena Krzyszkiewicz podczas sesji Rady Miejskiej. W krótkiej mowie na temat fotoradaru Irena Krzyszkiewicz szczególnie zaakcentowała nadzieję na poprawę bezpieczeństwa na górowskich ulicach oraz w miejscowościach wiejskich. Irena Krzyszkiewicz informowała, iż sama widzi – i również jest bardzo często informowana – o nagminnym łamaniu przepisów ruchu drogowego w naszej gminie. Ten fakt – mówiła burmistrz – skłania władze do skorzystania z usług fotoradaru.
I skorzystano. Pierwsze wyniki kontroli fotoradarowej potwierdzają bardzo duży stopień nieprzestrzegania przepisów kodeksu drogowego, szczególnie jeżeli chodzi o jazdę o określonej szybkości.
W Kruszyńcu fotoradar nakrył kierowcę, który pędził z prędkością 148 km/h. Dozwolona tam prędkość to 40 km/h. Efekt: 500 zł mandatu plus 10 punktów. Na drodze w Jastrzębiej było jeszcze "weselej": 168 km/h i 500 zł mandatu oraz punkciki w Samochodowej Kasie Oszczędności.
Przewinienia wyłapywane przez fotoradar „nagradzane” są mandatami o rozpiętości: 200 – 500 zł. Z każdego mandatu trzeba odliczyć ok. 70 zł na koszta. Jednodniowa dzierżawa poskramiacza prędkości gminę kosztuje 61 zł.
Można zauważyć pierwsze pozytywy działalności fotoradaru. Na ulicach Starogórskiej, Poznańskiej, Armii Polskiej samochody zaczęły poruszać się z większa elegancją i są bardziej zauważalne. Ongiś nawet numeru rejestracyjnego nie szło dojrzeć, bo zaszumiało to to, zawyło i poszło!
Uspokoiło się również na jezdniach w Starej Górze i wspomnianym Kruszyńcu. W tych miejscowościach nie ma chodników (ale będą!), stąd i większe było zagrożenie życia i zdrowia ich mieszkańców.
Wszystko wskazuje na to, że fotoradar, a raczej nakładane za jego pomocą kary, zwiększyły nasze bezpieczeństwo. Szczególnie szło tu o bezpieczeństwo naszych najmłodszych, którzy co dnia byli narażeni na szarże nierozsądnych i pozbawionych większej wyobraźni niektórych kierowców. Zapewne i Państwo widzieli niejedną taką sytuację, podczas której włos mógł się zjeżyć nawet od urodzenia łysemu.
Dodać tezż trzeba, że wraz ze wzrostem naszego bezpieczeństwa, wzrasta zasób naszej kasy, gminnej co prawda, ale to nasza wspólna mamonka. W ciągu pierwszych czterech dni służby fotoradaru dla dobra naszej wspólnoty wlepiono ponad 500 mandatów. Na dzień dzisiejszy nie mogę jeszcze podać kwoty, bo trwają obliczenia, ale niech Państwo pomnożą cyfrę 500 przez tylko skromny najniższy wymiar kary – 200 zł. Wyobraźnia zadziałała?
Bo to już tak w życiu jest proszę Państwa. Są kierowcy, którzy wiedzą kiedy można przycisnąć gaz, i są tacy, którzy w nodze mają kamień a w głowie sieczkę. Niech więc bulą za jeden i drugi defekt. A my? A my w swoim miejscu zamieszkania chcemy się czuć bezpiecznie. Tylko tyle, i aż tyle.
sobota, 12 września 2009
"Dzieci i głupcy..."
Radny Marek Hołtra doczekał się odpowiedzi na jedną ze swoich rozlicznych interpelacji, jakimi zarzuca Zarząd Powiatu Górowskiego, w próżnej nadziei, iż otrzyma kiedykolwiek jakąś – choćby w przybliżeniu – sensowną odpowiedź. Aż chciałoby się zawołać: „Porzućcie wszelką nadzieję, Wy, którzy je czytacie!”
Odpowiedź sygnowana przez „Bukietową” odnosi się do IV etapu termomodernizacji Zespołu Szkół w Górze. Temat wywołałem podczas sesji Rady Powiatu w styczniu. Wówczas to na moje pytanie odpowiedział wicestarosta Tadeusz Birecki. W obecności wielu radnych stwierdził, iż wniosek taki nie był składany. To stanowcze zaprzeczenie - wypowiedziane w obecności wielu osób – zostało odnotowane w protokole z sesji tak: „Pan wicestarosta Tadeusz Birecki odpowiedział, że nie ma opracowanej dokumentacji na IV etap termomodernizacji Zespołu Szkół.”
Wyparł się, jak święty Piotr Chrystusa.
W kolejnych miesiącach prawda powoli wychylała się spod narzuconego na nią czarnego sukna zapomnienia.
Podczas sesji Rady Powiatu, w lipcu, powrócił do sprawy radny Marek Hołtra. Zaistniała wówczas taka dziwna sytuacja, którą opisałem w poście „Wniosek widmo” z 4 sierpnia. Było tak: „Wicestarosta Birecki kompletnie nie mógł sobie przypomnieć, o jaki to wniosek chodzi radnemu Hołtrze. Zamyślił się, czoło pokryły mu zmarszczki, wbił wzrok w dokumenty przedstawione przez radnego Hołtrę i rzekł: „sprawa jest zbyt poważna, bym mógł udzielić odpowiedzi od razu. Sprawdzę to”.
Radny Hołtra zachęcił wicestarostę do intensywnej pracy słowami: „oczywiście, że trzeba to dokładnie sprawdzić, bo chodzi tu o 1,7 mln”. Tak to wyglądało podczas sesji w lipcu.
W odpowiedzi, jakiej udzielono radnemu Hołtrze czytamy: „Po wyliczeniu kosztów potrzebnych na wykonanie zaplanowanych zadań złożono wniosek (drogą elektroniczną), który został zakwalifikowany jako propozycja projektu na 5 miejscu listy zakwalifikowanych wniosków (uzyskując 21 ma 30 możliwych punktów).”
A więc wniosek był składany! Musiała być i dokumentacja, bo jakim cudem wyliczono ile potrzebujemy i co mamy do zrobienia.
Jaki z tego płynie wniosek? A bardzo prosty. Wicestarosta Tadeusz Birecki okłamał mnie, radnych i publiczność zebrana podczas sesji. W lipcu udawał amnezję, bo jak inaczej można wytłumaczyć zanik pamięci opiewający na wydarzenie warte 1,7 mln zł?
Wicestarosta Tadeusz Birecki może okłamywać radnych – jeżeli to im nie przeszkadza – ile sobie razy zechce. Siebie okłamywać bezkarnie nie pozwolę.
Z całą stanowczością twierdzę, że w sprawie IV etapu termomodernizacji Zespołu Szkół wicestrosta okazał się wierutnym kłamcą. I zapomniał przy tym o starym przysłowiu: „Dzieci i głupcy nie potrafią kłamać”.
Odpowiedź sygnowana przez „Bukietową” odnosi się do IV etapu termomodernizacji Zespołu Szkół w Górze. Temat wywołałem podczas sesji Rady Powiatu w styczniu. Wówczas to na moje pytanie odpowiedział wicestarosta Tadeusz Birecki. W obecności wielu radnych stwierdził, iż wniosek taki nie był składany. To stanowcze zaprzeczenie - wypowiedziane w obecności wielu osób – zostało odnotowane w protokole z sesji tak: „Pan wicestarosta Tadeusz Birecki odpowiedział, że nie ma opracowanej dokumentacji na IV etap termomodernizacji Zespołu Szkół.”
Wyparł się, jak święty Piotr Chrystusa.
W kolejnych miesiącach prawda powoli wychylała się spod narzuconego na nią czarnego sukna zapomnienia.
Podczas sesji Rady Powiatu, w lipcu, powrócił do sprawy radny Marek Hołtra. Zaistniała wówczas taka dziwna sytuacja, którą opisałem w poście „Wniosek widmo” z 4 sierpnia. Było tak: „Wicestarosta Birecki kompletnie nie mógł sobie przypomnieć, o jaki to wniosek chodzi radnemu Hołtrze. Zamyślił się, czoło pokryły mu zmarszczki, wbił wzrok w dokumenty przedstawione przez radnego Hołtrę i rzekł: „sprawa jest zbyt poważna, bym mógł udzielić odpowiedzi od razu. Sprawdzę to”.
Radny Hołtra zachęcił wicestarostę do intensywnej pracy słowami: „oczywiście, że trzeba to dokładnie sprawdzić, bo chodzi tu o 1,7 mln”. Tak to wyglądało podczas sesji w lipcu.
W odpowiedzi, jakiej udzielono radnemu Hołtrze czytamy: „Po wyliczeniu kosztów potrzebnych na wykonanie zaplanowanych zadań złożono wniosek (drogą elektroniczną), który został zakwalifikowany jako propozycja projektu na 5 miejscu listy zakwalifikowanych wniosków (uzyskując 21 ma 30 możliwych punktów).”
A więc wniosek był składany! Musiała być i dokumentacja, bo jakim cudem wyliczono ile potrzebujemy i co mamy do zrobienia.
Jaki z tego płynie wniosek? A bardzo prosty. Wicestarosta Tadeusz Birecki okłamał mnie, radnych i publiczność zebrana podczas sesji. W lipcu udawał amnezję, bo jak inaczej można wytłumaczyć zanik pamięci opiewający na wydarzenie warte 1,7 mln zł?
Wicestarosta Tadeusz Birecki może okłamywać radnych – jeżeli to im nie przeszkadza – ile sobie razy zechce. Siebie okłamywać bezkarnie nie pozwolę.
Z całą stanowczością twierdzę, że w sprawie IV etapu termomodernizacji Zespołu Szkół wicestrosta okazał się wierutnym kłamcą. I zapomniał przy tym o starym przysłowiu: „Dzieci i głupcy nie potrafią kłamać”.
Radna traci mandat?
Wyjaśniła się sprawa radnej Grażyny Zygan – Zeid. Ostateczny głos zabrał nadzór prawny wojewody dolnośląskiego, który wystosował w tej sprawie pismo do samorządu powiatowego. Dokument jest bardzo obszerny (5 stron druku). Przypominam, że sprawa wygaśnięcia mandatu radnej Grażyny Zygan – Zeid ma swoje źródło w prowadzeniu przez nią działalności gospodarczej na mieniu będącym własnością powiatu. Ustawa o samorządzie powiatowym (art.25, ust. 1 i 2) zabraniają tego pod rygorem utraty mandatu. Radna Grażyna Zygan – Zeid była do 16 lutego 2009 roku członkiem rady nadzorczej spółki Vis – Med. Spółka ta prowadzi działalność na mieniu powiatu w Rudnej Wielkiej (ośrodek zdrowia).
Całe zamieszania powstało na skutek wątpliwości dotyczących prawa własności do tego budynku. To zamieszania wokół praw właścicielskich do budynku w Rudej Wielkiej trwało nieprzerwanie od nieomal 9 lat. Okazało się bowiem, że dla tej nieruchomości istnieją dwie księgi hipoteczne. W jednej właścicielem była gmina Wąsosz, a w drugiej - starostwo.
W roku 2002 właścicielem budynku, który podpisał umowę o dzierżawie dla spółki "Vis – Med" budynku w Rudnej Wielkiej, była gmina Wąsosz. Przez lata ciągnęła się sprawa prawnego właściciela nieruchomości. Sprawę rozstrzygnęła decyzja wojewody dolnośląskiego z 9 kwietnia 2008 roku, na mocy której budynek przyznano powiatowi górowskiemu.
I w tym momencie rozpoczęły się kłopoty radnej Grażyny Zygan – Zeid. Zostały jej 3 – miesiące na wybór: radna albo członek zarządu spółki. W roku 2008 ogół radnych nie wiedział, że jest jakikolwiek problem z prawowitością mandatu radnej.
Sprawa wyszła dopiero w wiosną tego roku. Przewodniczący Rady Powiatu Władysław Stanisławski rozpoczął zabiegi mające pozbawić mandatu radną.
Można śmiało zadać pytanie Przewodniczącemu: gdzie pan był w okresie od dnia 9 kwietnia 2008 (decyzja wojewody o przyznaniu prawa do własności nieruchomości w Rudnej Wielkiej) a wiosną 2009?
Najprostszą odpowiedź jakiej możemy sobie udzielić jest taka. Przewodniczący Władysław Stanisławski nie znał ustawy o samorządzie powiatowym w stopniu wystarczającym, by z jej brzmienia wydedukować, iż radna Grażyna Zygan – Zeid nie może być radną. Bo jak inaczej wytłumaczyć tak długi okres tolerancji dla łamania ustawy?
Gdzie znalazło się źródło oświecenia i przełamania niekompetencji Przewodniczącego? Odpowiedź znajdziemy w „Zarządzeniu zastępczym”. Czytamy tam: „W związku z otrzymaniem informacji, że radna Rady Powiatu w Górze Grażyna Zygan – Zeid jest członkiem zarządu spółki, organ nadzoru wystąpił do niej w dniu 11 marca 2009 pismem znak NK. II. 0915-7/14/09 o wyjaśnienie czy rzeczywiście zarządza ona działalnością z wykorzystaniem mienia powiatu górowskiego, na czym ta działalność polega i w jakimi okresie zarządzała tą działalnością.”
Radna odpowiedziała. Przewodniczący Rady Powiatu Władysław Stanisławski rozpoczął również działania. Bardzo dziwnie działania. Działania, które nie mają umocowania prawnego w ustawie o samorządzie.
O tym Państwu już pisałem. Warto przypomnieć, iż „działania” Przewodniczącego nie spotkały się z najmniejszą aprobatą wojewody, który tak upomniał Przewodniczącego w piśmie: „wobec faktu, iż Rada Powiatu nie podjęła dotąd uchwały o wygaśnięciu mandatu radnej Grażyny Zygan – Zeid , a wojewoda dolnośląski nie wydał zarządzenia zastępczego, radna powinna być nadal zawiadamiana o sesjach Rady i uczestniczyć w nich na takich samych prawach, jak pozostali radni.”
Powróćmy do ostatniego dokumentu przesłanego przez wojewodę - „Zarządzenia zastępczego” Kluczowe są w nim dwa stwierdzenia.
Pierwsze, to uznanie przez nadzór prawny wojewody, iż: „co najmniej od 25 sierpnia 2008 roku radna Grażyna Zygan – Zeid miała świadomość, że przedmiotowy lokal stał się własnością powiatu.”
Sentencja: „Fakt ten w połączeniu z oświadczeniem wicestarosty Powiatu Górowskiego w ocenie organu nadzoru niezbicie świadczy o tym, że co najmniej od dnia 25 sierpnia 2008 roku radna Grażyna Zygan - Zeid miała świadomość, że przedmiotowy lokal stał się własnością Powiatu. Od tej daty należy zatem liczyć trzymiesięczny termin na zaprzestanie zarządzania działalnością gospodarczą prowadzoną przez spółkę „Vis – Med.”. Termin ten upłynął z dniem 25 listopada.”
Pozostaje pytanie: co w tym czasie robił Przewodniczący Stanisławski, by prawu stało się zadość?
„Zarządzenie zastępcze” powoduje, iż radna Grażyna Zygan – Zeid traci mandat. Ma prawo na tę decyzję złożyć skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego we Wrocławiu. Czy z tego niezbywalnego prawa skorzysta? Nie wiem. Jest w tej sprawie bardzo dużo niejasności, które będą musieli wyjaśnić radni.
Całe zamieszania powstało na skutek wątpliwości dotyczących prawa własności do tego budynku. To zamieszania wokół praw właścicielskich do budynku w Rudej Wielkiej trwało nieprzerwanie od nieomal 9 lat. Okazało się bowiem, że dla tej nieruchomości istnieją dwie księgi hipoteczne. W jednej właścicielem była gmina Wąsosz, a w drugiej - starostwo.
W roku 2002 właścicielem budynku, który podpisał umowę o dzierżawie dla spółki "Vis – Med" budynku w Rudnej Wielkiej, była gmina Wąsosz. Przez lata ciągnęła się sprawa prawnego właściciela nieruchomości. Sprawę rozstrzygnęła decyzja wojewody dolnośląskiego z 9 kwietnia 2008 roku, na mocy której budynek przyznano powiatowi górowskiemu.
I w tym momencie rozpoczęły się kłopoty radnej Grażyny Zygan – Zeid. Zostały jej 3 – miesiące na wybór: radna albo członek zarządu spółki. W roku 2008 ogół radnych nie wiedział, że jest jakikolwiek problem z prawowitością mandatu radnej.
Sprawa wyszła dopiero w wiosną tego roku. Przewodniczący Rady Powiatu Władysław Stanisławski rozpoczął zabiegi mające pozbawić mandatu radną.
Można śmiało zadać pytanie Przewodniczącemu: gdzie pan był w okresie od dnia 9 kwietnia 2008 (decyzja wojewody o przyznaniu prawa do własności nieruchomości w Rudnej Wielkiej) a wiosną 2009?
Najprostszą odpowiedź jakiej możemy sobie udzielić jest taka. Przewodniczący Władysław Stanisławski nie znał ustawy o samorządzie powiatowym w stopniu wystarczającym, by z jej brzmienia wydedukować, iż radna Grażyna Zygan – Zeid nie może być radną. Bo jak inaczej wytłumaczyć tak długi okres tolerancji dla łamania ustawy?
Gdzie znalazło się źródło oświecenia i przełamania niekompetencji Przewodniczącego? Odpowiedź znajdziemy w „Zarządzeniu zastępczym”. Czytamy tam: „W związku z otrzymaniem informacji, że radna Rady Powiatu w Górze Grażyna Zygan – Zeid jest członkiem zarządu spółki, organ nadzoru wystąpił do niej w dniu 11 marca 2009 pismem znak NK. II. 0915-7/14/09 o wyjaśnienie czy rzeczywiście zarządza ona działalnością z wykorzystaniem mienia powiatu górowskiego, na czym ta działalność polega i w jakimi okresie zarządzała tą działalnością.”
Radna odpowiedziała. Przewodniczący Rady Powiatu Władysław Stanisławski rozpoczął również działania. Bardzo dziwnie działania. Działania, które nie mają umocowania prawnego w ustawie o samorządzie.
O tym Państwu już pisałem. Warto przypomnieć, iż „działania” Przewodniczącego nie spotkały się z najmniejszą aprobatą wojewody, który tak upomniał Przewodniczącego w piśmie: „wobec faktu, iż Rada Powiatu nie podjęła dotąd uchwały o wygaśnięciu mandatu radnej Grażyny Zygan – Zeid , a wojewoda dolnośląski nie wydał zarządzenia zastępczego, radna powinna być nadal zawiadamiana o sesjach Rady i uczestniczyć w nich na takich samych prawach, jak pozostali radni.”
Powróćmy do ostatniego dokumentu przesłanego przez wojewodę - „Zarządzenia zastępczego” Kluczowe są w nim dwa stwierdzenia.
Pierwsze, to uznanie przez nadzór prawny wojewody, iż: „co najmniej od 25 sierpnia 2008 roku radna Grażyna Zygan – Zeid miała świadomość, że przedmiotowy lokal stał się własnością powiatu.”
Sentencja: „Fakt ten w połączeniu z oświadczeniem wicestarosty Powiatu Górowskiego w ocenie organu nadzoru niezbicie świadczy o tym, że co najmniej od dnia 25 sierpnia 2008 roku radna Grażyna Zygan - Zeid miała świadomość, że przedmiotowy lokal stał się własnością Powiatu. Od tej daty należy zatem liczyć trzymiesięczny termin na zaprzestanie zarządzania działalnością gospodarczą prowadzoną przez spółkę „Vis – Med.”. Termin ten upłynął z dniem 25 listopada.”
Pozostaje pytanie: co w tym czasie robił Przewodniczący Stanisławski, by prawu stało się zadość?
„Zarządzenie zastępcze” powoduje, iż radna Grażyna Zygan – Zeid traci mandat. Ma prawo na tę decyzję złożyć skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego we Wrocławiu. Czy z tego niezbywalnego prawa skorzysta? Nie wiem. Jest w tej sprawie bardzo dużo niejasności, które będą musieli wyjaśnić radni.
Ostatni oddech lata
Nieubłaganie kończy się lato i związany z tym czas urlopowych wędrówek. Warto więc letni sezon zakończyć miłym akcentem. A nadarza się ku temu okazja.
W sobotę, 19 września, warto udać się do Wyszanowa nad Baryczą. Po raz drugi organizowany jest tam „Piknik Country 2009”.
Program imprezy jest bardzo bogaty. Organizatorzy zapewniają wszystkim przybyłym niezapomniane wrażenia i pobyt w bardzo pięknym miejscu.
Impreza rozpoczyna się, jak tytuł legendarnego westernu: „W samo południe”. Co czeka wszystkich, którzy postanowią odwiedzić Wyszanów i wziąć udział w „II Piknik Country”?
Będzie można podziwiać sprawność jeźdźców, którą wykażą oni podczas zaplanowanego rodeo. Przygotowano liczne konkursy i zabawy, które urozmaicą czas gościom i wywrą na nich niezapomniane wrażenie. W programie znajduje się „taniec z ogniem”, rzecz rodem ze sztuk cyrkowych. Płonąć będą ogniska a smakowitemu zapachowi pieczonych kiełbasek nikt nie zdoła się oprzeć. Dzieci nie tylko zobaczą konie, ale też będą mogły na nich odbyć przejażdżkę.
Miłośnicy napoju chmielowego będą mogli napić się tego szlachetnego trunku za darmo. Przy jego podziale obowiązywała będzie zasada: „kto pierwszy – ten lepszy! Płatnych trunków o różnym stężeniu grdusów tezż nie zabraknie. Wiadomą rzeczą jest, że po kilku głębszych każdy jest kowbojem. O każdy chętny będzie mógł wystrzelić ze najprawdziwszej strzelby. Wraz z szybko o tej porze roku zapadającym zmierzchem oczy przybyłych na piknik podziwiać będą mogły pokaz sztucznych ogni.
Hitem „Piknik Country” będzie występ grupy country: „Gładek Brother’s Band”. Zespół kilkakrotnie uczestniczył na prestiżowym - wszystkim znanym - festiwalu w Mrągowie. Występował również na pikniku country w Łagowie (Lubuskie) oraz podczas „Country Night” w Łomży. Liderem jest gitarzysta basowy Zbyszek Gładek. Wraz z nim występują: Andrzej Gładek (wokal, gitara solowa), Franek Bułyszko (wokal, gitara rytmiczna), Rysiek Ogorzelec (gitara solowa, organy), Rysiek Lesiecki (perkusja). Z zespołem współpracuje Marcin Rybczyński, czołowy gitarzysta muzyki country w Polsce. Zespół powstał w 2005 roku i gra najlepsze standardy oraz światowe przeboje tego gatunku.
Swój koncert grupa da z własnego, stylizowanego samochodu – „scena lucilla”.
Tańczyć będzie można do utraty sił i tchu, zarówno swoich, jak i partnerki.
Wyszanów jest bardzo urokliwą wsią. Położona u zbiegi Baryczy i Odry obfituje w przepiękne krajobrazy. Można tam zobaczyć czaple i inne rzadkie ptaki. Czyż może być coś piękniejszego niż zanurzenie się u kresu lata w cudowne krajobrazy?
Każdy uczestnik „II Piknik Country 2009” dzięki wspomnieniom wyniesionym z tej imprezy będzie miał co wspominać w nadchodzące nieuchronnie długie, zimowe wieczory.
Ruszajmy na piknik country, bo nie wiadomo, co przyniesie jutro!
W sobotę, 19 września, warto udać się do Wyszanowa nad Baryczą. Po raz drugi organizowany jest tam „Piknik Country 2009”.
Program imprezy jest bardzo bogaty. Organizatorzy zapewniają wszystkim przybyłym niezapomniane wrażenia i pobyt w bardzo pięknym miejscu.
Impreza rozpoczyna się, jak tytuł legendarnego westernu: „W samo południe”. Co czeka wszystkich, którzy postanowią odwiedzić Wyszanów i wziąć udział w „II Piknik Country”?
Będzie można podziwiać sprawność jeźdźców, którą wykażą oni podczas zaplanowanego rodeo. Przygotowano liczne konkursy i zabawy, które urozmaicą czas gościom i wywrą na nich niezapomniane wrażenie. W programie znajduje się „taniec z ogniem”, rzecz rodem ze sztuk cyrkowych. Płonąć będą ogniska a smakowitemu zapachowi pieczonych kiełbasek nikt nie zdoła się oprzeć. Dzieci nie tylko zobaczą konie, ale też będą mogły na nich odbyć przejażdżkę.
Miłośnicy napoju chmielowego będą mogli napić się tego szlachetnego trunku za darmo. Przy jego podziale obowiązywała będzie zasada: „kto pierwszy – ten lepszy! Płatnych trunków o różnym stężeniu grdusów tezż nie zabraknie. Wiadomą rzeczą jest, że po kilku głębszych każdy jest kowbojem. O każdy chętny będzie mógł wystrzelić ze najprawdziwszej strzelby. Wraz z szybko o tej porze roku zapadającym zmierzchem oczy przybyłych na piknik podziwiać będą mogły pokaz sztucznych ogni.
Hitem „Piknik Country” będzie występ grupy country: „Gładek Brother’s Band”. Zespół kilkakrotnie uczestniczył na prestiżowym - wszystkim znanym - festiwalu w Mrągowie. Występował również na pikniku country w Łagowie (Lubuskie) oraz podczas „Country Night” w Łomży. Liderem jest gitarzysta basowy Zbyszek Gładek. Wraz z nim występują: Andrzej Gładek (wokal, gitara solowa), Franek Bułyszko (wokal, gitara rytmiczna), Rysiek Ogorzelec (gitara solowa, organy), Rysiek Lesiecki (perkusja). Z zespołem współpracuje Marcin Rybczyński, czołowy gitarzysta muzyki country w Polsce. Zespół powstał w 2005 roku i gra najlepsze standardy oraz światowe przeboje tego gatunku.
Swój koncert grupa da z własnego, stylizowanego samochodu – „scena lucilla”.
Tańczyć będzie można do utraty sił i tchu, zarówno swoich, jak i partnerki.
Wyszanów jest bardzo urokliwą wsią. Położona u zbiegi Baryczy i Odry obfituje w przepiękne krajobrazy. Można tam zobaczyć czaple i inne rzadkie ptaki. Czyż może być coś piękniejszego niż zanurzenie się u kresu lata w cudowne krajobrazy?
Każdy uczestnik „II Piknik Country 2009” dzięki wspomnieniom wyniesionym z tej imprezy będzie miał co wspominać w nadchodzące nieuchronnie długie, zimowe wieczory.
Ruszajmy na piknik country, bo nie wiadomo, co przyniesie jutro!
czwartek, 10 września 2009
"Nie zamierzam robić za kata i ofiarę jednocześnie" - część 2
- A po studiach?
- Gdzieś około 1975 czy 76 roku – jeszcze nie miałem wówczas specjalizacji – zawołano mnie na portiernię w naszym szpitalu. Powiedziano mi, że jakiś nieznany portierce pan pragnie się ze mną widzieć. Myślałem, że to któryś z kolegów z czasów studenckich przyjechał mnie odwiedzić, bo wówczas utrzymywaliśmy bardzo żywe kontakty. Czekał na mnie mężczyzna w wieku ok. 25 lat, którego nie znałem. Wyciągnął legitymację i okazało się, że jest pracownikiem SB we Wrocławiu. Powiedział, że chce porozmawiać. Odmówiłem i powiedziałem, że nie życzę sobie takich odwiedzin. Odwróciłem się plecami i wróciłem do pracy.
- Bał się Pan wówczas?
- Może nie tyle się bałem, co trochę martwiłem o moją specjalizację. Wówczas już wiedziałem, na co stać SB.
- I co, stało się coś?
- Nic.
- Dali spokój?
- Aż do jesieni 1980 roku. Wybuchła „Solidarność”, ja się w nią zaangażowałem i znowu trafiłem na celownik SB. Jesienią przyszli do mojego mieszkania przy ulicy Głogowskiej, gdzie miałem prywatny gabinet i …
- Kto przyszedł?
- Dwóch panów w marynarkach, krawatach. Oni zawsze starali się wyglądać elegancko.
- Z Góry?
- Nie. Chyba z Leszna.
- Co chcieli?
- Porozmawiać. Zaczęli mówić, że mi dobrze praktyka prywatna idzie, że ceniony jestem przez pacjentów jako fachowiec, i inne rzeczy, których nie pamiętam. Pamiętam tylko, że spytałem się ich czy coś zalegam z podatkami skoro interesuje ich tak bardzo powodzenie mojej prywatnej praktyki lekarskiej.
- Tak sobie pogadali i poszli?
- Nie! Posiedzieliby jeszcze, ale światło zgasło i wraz z nieprzyjętymi pacjentami musieli wyjść. Od rozmowy uratował mnie 20 stopień zasilania.
- Ale wrócili?
- Nie.
- A kiedy zjawili się ponownie?
- Dokładnie to ja zjawiłem się u nich, ale wbrew własnej woli. Kiedy mnie internowano przewieziono mnie do komendy milicji w Górze. Pamiętam, że Zdzisław Michałek – wówczas funkcjonariusz MO – zrobił mi herbatę i dość życzliwie ze mną rozmawiał. Następnie poproszony zostałem do innego pokoju i tam młody, można powiedzieć gówniarz, próbował mnie zmusić do podpisania zobowiązania o współpracy. To była bardzo nieprzyjemna rozmowa. Do dzisiaj ją pamiętam i bardzo niechętnie do niej wracam w pamięci. Mówiąc najkrócej – postawił ultimatum. Idę na współpracę – wracam do domu. Odmówiłem i zostałem internowany.
Kilka dni przed wypuszczeniem wezwany zostałem na rozmowę. W ośrodku internowania – w Ostrowie Wielkopolskim – esbecy zaproponowali mi ponownie ten sam układ: wypuszczają mnie, ale idę na współpracę. Nie idę na współpracę – pozostaję w „internacie”. Odmówiłem. Usłyszałem wówczas, że i tak mnie wypuszczą, ale zaczną mówić, iż poszedłem na współpracę i będę spalony. Odmówiłem po raz kolejny.
- Wypuścili?
- W wigilijną noc byłem w Górze.
- Bez podpisywania?
- Nie podpisałem!
- Nic?
- Podpisałem jedynie zobowiązanie o przestrzeganiu dekretów związanych ze stanem wojennym.
- I nic ponadto?
- Nic.
- Jak przyjęli Pana najbliżsi po powrocie z internowania?
- A to całkiem inna historia. Z Ostrowa Wielkopolskiego przewieziono mnie na komendę w Lesznie. Tam polecono mi wracać do domu. W nocy! Wkurzyłem i powiedziałem, że jak mnie zabraliście z Góry, to mnie do niej odwieźcie. I niech Pan sobie wyobrazi, że odwieźli.
- To zdążył Pan na wieczerzę …
- Moment. Po powrocie do domu nawet do niego wejść nie mogłem. Moja żona zabrała naszych synów i pojechała do swojej matki, by tam spędzić święta. Przed wyjazdem wymieniła zamki w drzwiach. Z tej trudnej sytuacji wybawił mnie mój sąsiad Zbyszek Borowczak, który mnie przyjął. W pierwszy dzień świąt żona pojechała do Ostrowa, by spróbować się ze mną zobaczyć. Tam powiedzieli jej, że: „takiego u nich nie ma”.
- Chyba, że Pana zwolnili?
- A skąd! O tym nawet się nie zająknęli. Nie muszę Panu mówić, co w tym momencie żona przeżyła.
- Nie powiedzieli żonie, że Pana zwolnili!
- Nie!
- Wraca Pan do pracy w górowskim szpitalu i co się dzieje?
- Ja leczę a SB szuka na mnie haków. Wiem o licznych wizytach tych panów w szpitalu, o przesłuchiwaniu pielęgniarek i lekarzy, by ci powiedzieli coś na mój temat. Jedna z pielęgniarek ze łzami w oczach wyznała mi, że kazano jej na mnie donosić.
- To wówczas założono Panu sprawę o kryptonimie „Piskorz”?
- Nie wiem. Wiem tylko, bo to jakimś zmysłem wyczuwałem, iż wokół mnie tworzy się taka zimna pustka. Ludzie bali się ze mną rozmawiać, a i ja nie wszystkim ufałem.
- A kontakty z SB po wyjściu z internowania?
- Kazali mi się meldować w KW MO w Lesznie. Nie pamiętam jak często. Może raz w tygodniu, może dwa. Byłem tam z dwa czy trzy razy. Kontaktu z esbekami nie miałem, bo musiałem tylko zameldować się na dyżurce. Dyżurny odnotowywał ten fakt i mogłem wracać do domu. Po tych kilku razach przestałem tam jeździć. Nie spotkały mnie za to żadne reperkusje.
- I stan taki trwał aż do roku 1989?
- Tak. Z upływem czasu ludzie otrząsnęli się z szoku stanu wojennego. W szpitalu zaczęły panować w miarę normalne warunki do pracy. System się walił i widać to było z roku na rok coraz wyraźniej.
- Zostaje Pan senatorem. Czy ma Pan świadomość, że w pewnym fragmencie Pana życiorys nie jest transparentny?
- Będąc senatorem, zostałem również członkiem senackiej komisji spraw zagranicznych. Członkowie tej komisji podczas swoich posiedzeń mieli dostęp do tajnych informacji dotyczących polityki zagranicznej Polski. Przypuszczam, że zostaliśmy sprawdzeni przez odpowiednie służby pod kątem współpracy ze służbami specjalnymi PRL. Nie było żadnych zastrzeżeń wobec mojej osoby.
- A czy esbecy przypominali Panu kiedykolwiek ten epizod z lat studiów?
- Nigdy. Przypuszczam, że o nim nie wiedzieli.
- A kto wiedział?
- Żona, której o spotkaniu z panem z kontrwywiadu opowiedziałem na natychmiast. Byliśmy wówczas narzeczeństwem. Wiedziało kilku kolegów z akademika. Wiedzieli też członkowie senackiej komisji, o której wspomniałem.
- Rozumiem, że na Pana koncie w archiwum IPN jest: jeden raport, jedno pokwitowanie na odbiór pieniędzy i nic więcej.
- Absolutnie nic więcej być nie może. Nigdy nie napisałem żadnego donosu, który komukolwiek by szkodził. Jeżeli taki się znajdzie można nazwać mnie kłamcą.
- Jednak by się o tym przekonać trzeba mieć dostęp do akt w IPN. Ma Pan taki dostęp?
- Jeszcze nie. W tej sytuacji muszę jednak wystąpić o swoje papiery. Nie zamierzam robić za kata i ofiarę jednocześnie.
- Opublikuje je Pan?
- Dostanę, przeczytam i się zastanowię.
- Dziękuję za rozmowę.
- To proszę jeszcze zapisać że w tej sprawie wypowiadam się po raz pierwszy i ostatni. To jest wszystko, co mam do powiedzenia w chwili obecnej. Czekam na dokumenty z IPN.
- Gdzieś około 1975 czy 76 roku – jeszcze nie miałem wówczas specjalizacji – zawołano mnie na portiernię w naszym szpitalu. Powiedziano mi, że jakiś nieznany portierce pan pragnie się ze mną widzieć. Myślałem, że to któryś z kolegów z czasów studenckich przyjechał mnie odwiedzić, bo wówczas utrzymywaliśmy bardzo żywe kontakty. Czekał na mnie mężczyzna w wieku ok. 25 lat, którego nie znałem. Wyciągnął legitymację i okazało się, że jest pracownikiem SB we Wrocławiu. Powiedział, że chce porozmawiać. Odmówiłem i powiedziałem, że nie życzę sobie takich odwiedzin. Odwróciłem się plecami i wróciłem do pracy.
- Bał się Pan wówczas?
- Może nie tyle się bałem, co trochę martwiłem o moją specjalizację. Wówczas już wiedziałem, na co stać SB.
- I co, stało się coś?
- Nic.
- Dali spokój?
- Aż do jesieni 1980 roku. Wybuchła „Solidarność”, ja się w nią zaangażowałem i znowu trafiłem na celownik SB. Jesienią przyszli do mojego mieszkania przy ulicy Głogowskiej, gdzie miałem prywatny gabinet i …
- Kto przyszedł?
- Dwóch panów w marynarkach, krawatach. Oni zawsze starali się wyglądać elegancko.
- Z Góry?
- Nie. Chyba z Leszna.
- Co chcieli?
- Porozmawiać. Zaczęli mówić, że mi dobrze praktyka prywatna idzie, że ceniony jestem przez pacjentów jako fachowiec, i inne rzeczy, których nie pamiętam. Pamiętam tylko, że spytałem się ich czy coś zalegam z podatkami skoro interesuje ich tak bardzo powodzenie mojej prywatnej praktyki lekarskiej.
- Tak sobie pogadali i poszli?
- Nie! Posiedzieliby jeszcze, ale światło zgasło i wraz z nieprzyjętymi pacjentami musieli wyjść. Od rozmowy uratował mnie 20 stopień zasilania.
- Ale wrócili?
- Nie.
- A kiedy zjawili się ponownie?
- Dokładnie to ja zjawiłem się u nich, ale wbrew własnej woli. Kiedy mnie internowano przewieziono mnie do komendy milicji w Górze. Pamiętam, że Zdzisław Michałek – wówczas funkcjonariusz MO – zrobił mi herbatę i dość życzliwie ze mną rozmawiał. Następnie poproszony zostałem do innego pokoju i tam młody, można powiedzieć gówniarz, próbował mnie zmusić do podpisania zobowiązania o współpracy. To była bardzo nieprzyjemna rozmowa. Do dzisiaj ją pamiętam i bardzo niechętnie do niej wracam w pamięci. Mówiąc najkrócej – postawił ultimatum. Idę na współpracę – wracam do domu. Odmówiłem i zostałem internowany.
Kilka dni przed wypuszczeniem wezwany zostałem na rozmowę. W ośrodku internowania – w Ostrowie Wielkopolskim – esbecy zaproponowali mi ponownie ten sam układ: wypuszczają mnie, ale idę na współpracę. Nie idę na współpracę – pozostaję w „internacie”. Odmówiłem. Usłyszałem wówczas, że i tak mnie wypuszczą, ale zaczną mówić, iż poszedłem na współpracę i będę spalony. Odmówiłem po raz kolejny.
- Wypuścili?
- W wigilijną noc byłem w Górze.
- Bez podpisywania?
- Nie podpisałem!
- Nic?
- Podpisałem jedynie zobowiązanie o przestrzeganiu dekretów związanych ze stanem wojennym.
- I nic ponadto?
- Nic.
- Jak przyjęli Pana najbliżsi po powrocie z internowania?
- A to całkiem inna historia. Z Ostrowa Wielkopolskiego przewieziono mnie na komendę w Lesznie. Tam polecono mi wracać do domu. W nocy! Wkurzyłem i powiedziałem, że jak mnie zabraliście z Góry, to mnie do niej odwieźcie. I niech Pan sobie wyobrazi, że odwieźli.
- To zdążył Pan na wieczerzę …
- Moment. Po powrocie do domu nawet do niego wejść nie mogłem. Moja żona zabrała naszych synów i pojechała do swojej matki, by tam spędzić święta. Przed wyjazdem wymieniła zamki w drzwiach. Z tej trudnej sytuacji wybawił mnie mój sąsiad Zbyszek Borowczak, który mnie przyjął. W pierwszy dzień świąt żona pojechała do Ostrowa, by spróbować się ze mną zobaczyć. Tam powiedzieli jej, że: „takiego u nich nie ma”.
- Chyba, że Pana zwolnili?
- A skąd! O tym nawet się nie zająknęli. Nie muszę Panu mówić, co w tym momencie żona przeżyła.
- Nie powiedzieli żonie, że Pana zwolnili!
- Nie!
- Wraca Pan do pracy w górowskim szpitalu i co się dzieje?
- Ja leczę a SB szuka na mnie haków. Wiem o licznych wizytach tych panów w szpitalu, o przesłuchiwaniu pielęgniarek i lekarzy, by ci powiedzieli coś na mój temat. Jedna z pielęgniarek ze łzami w oczach wyznała mi, że kazano jej na mnie donosić.
- To wówczas założono Panu sprawę o kryptonimie „Piskorz”?
- Nie wiem. Wiem tylko, bo to jakimś zmysłem wyczuwałem, iż wokół mnie tworzy się taka zimna pustka. Ludzie bali się ze mną rozmawiać, a i ja nie wszystkim ufałem.
- A kontakty z SB po wyjściu z internowania?
- Kazali mi się meldować w KW MO w Lesznie. Nie pamiętam jak często. Może raz w tygodniu, może dwa. Byłem tam z dwa czy trzy razy. Kontaktu z esbekami nie miałem, bo musiałem tylko zameldować się na dyżurce. Dyżurny odnotowywał ten fakt i mogłem wracać do domu. Po tych kilku razach przestałem tam jeździć. Nie spotkały mnie za to żadne reperkusje.
- I stan taki trwał aż do roku 1989?
- Tak. Z upływem czasu ludzie otrząsnęli się z szoku stanu wojennego. W szpitalu zaczęły panować w miarę normalne warunki do pracy. System się walił i widać to było z roku na rok coraz wyraźniej.
- Zostaje Pan senatorem. Czy ma Pan świadomość, że w pewnym fragmencie Pana życiorys nie jest transparentny?
- Będąc senatorem, zostałem również członkiem senackiej komisji spraw zagranicznych. Członkowie tej komisji podczas swoich posiedzeń mieli dostęp do tajnych informacji dotyczących polityki zagranicznej Polski. Przypuszczam, że zostaliśmy sprawdzeni przez odpowiednie służby pod kątem współpracy ze służbami specjalnymi PRL. Nie było żadnych zastrzeżeń wobec mojej osoby.
- A czy esbecy przypominali Panu kiedykolwiek ten epizod z lat studiów?
- Nigdy. Przypuszczam, że o nim nie wiedzieli.
- A kto wiedział?
- Żona, której o spotkaniu z panem z kontrwywiadu opowiedziałem na natychmiast. Byliśmy wówczas narzeczeństwem. Wiedziało kilku kolegów z akademika. Wiedzieli też członkowie senackiej komisji, o której wspomniałem.
- Rozumiem, że na Pana koncie w archiwum IPN jest: jeden raport, jedno pokwitowanie na odbiór pieniędzy i nic więcej.
- Absolutnie nic więcej być nie może. Nigdy nie napisałem żadnego donosu, który komukolwiek by szkodził. Jeżeli taki się znajdzie można nazwać mnie kłamcą.
- Jednak by się o tym przekonać trzeba mieć dostęp do akt w IPN. Ma Pan taki dostęp?
- Jeszcze nie. W tej sytuacji muszę jednak wystąpić o swoje papiery. Nie zamierzam robić za kata i ofiarę jednocześnie.
- Opublikuje je Pan?
- Dostanę, przeczytam i się zastanowię.
- Dziękuję za rozmowę.
- To proszę jeszcze zapisać że w tej sprawie wypowiadam się po raz pierwszy i ostatni. To jest wszystko, co mam do powiedzenia w chwili obecnej. Czekam na dokumenty z IPN.
Subskrybuj:
Posty (Atom)