czwartek, 10 września 2009

"Nie zamierzam robić za kata i ofiarę jednocześnie" - część 2

- A po studiach?
- Gdzieś około 1975 czy 76 roku – jeszcze nie miałem wówczas specjalizacji – zawołano mnie na portiernię w naszym szpitalu. Powiedziano mi, że jakiś nieznany portierce pan pragnie się ze mną widzieć. Myślałem, że to któryś z kolegów z czasów studenckich przyjechał mnie odwiedzić, bo wówczas utrzymywaliśmy bardzo żywe kontakty. Czekał na mnie mężczyzna w wieku ok. 25 lat, którego nie znałem. Wyciągnął legitymację i okazało się, że jest pracownikiem SB we Wrocławiu. Powiedział, że chce porozmawiać. Odmówiłem i powiedziałem, że nie życzę sobie takich odwiedzin. Odwróciłem się plecami i wróciłem do pracy.
- Bał się Pan wówczas?
- Może nie tyle się bałem, co trochę martwiłem o moją specjalizację. Wówczas już wiedziałem, na co stać SB.
- I co, stało się coś?
- Nic.
- Dali spokój?
- Aż do jesieni 1980 roku. Wybuchła „Solidarność”, ja się w nią zaangażowałem i znowu trafiłem na celownik SB. Jesienią przyszli do mojego mieszkania przy ulicy Głogowskiej, gdzie miałem prywatny gabinet i …
- Kto przyszedł?
- Dwóch panów w marynarkach, krawatach. Oni zawsze starali się wyglądać elegancko.
- Z Góry?
- Nie. Chyba z Leszna.
- Co chcieli?
- Porozmawiać. Zaczęli mówić, że mi dobrze praktyka prywatna idzie, że ceniony jestem przez pacjentów jako fachowiec, i inne rzeczy, których nie pamiętam. Pamiętam tylko, że spytałem się ich czy coś zalegam z podatkami skoro interesuje ich tak bardzo powodzenie mojej prywatnej praktyki lekarskiej.
- Tak sobie pogadali i poszli?
- Nie! Posiedzieliby jeszcze, ale światło zgasło i wraz z nieprzyjętymi pacjentami musieli wyjść. Od rozmowy uratował mnie 20 stopień zasilania.
- Ale wrócili?
- Nie.
- A kiedy zjawili się ponownie?
- Dokładnie to ja zjawiłem się u nich, ale wbrew własnej woli. Kiedy mnie internowano przewieziono mnie do komendy milicji w Górze. Pamiętam, że Zdzisław Michałek – wówczas funkcjonariusz MO – zrobił mi herbatę i dość życzliwie ze mną rozmawiał. Następnie poproszony zostałem do innego pokoju i tam młody, można powiedzieć gówniarz, próbował mnie zmusić do podpisania zobowiązania o współpracy. To była bardzo nieprzyjemna rozmowa. Do dzisiaj ją pamiętam i bardzo niechętnie do niej wracam w pamięci. Mówiąc najkrócej – postawił ultimatum. Idę na współpracę – wracam do domu. Odmówiłem i zostałem internowany.
Kilka dni przed wypuszczeniem wezwany zostałem na rozmowę. W ośrodku internowania – w Ostrowie Wielkopolskim – esbecy zaproponowali mi ponownie ten sam układ: wypuszczają mnie, ale idę na współpracę. Nie idę na współpracę – pozostaję w „internacie”. Odmówiłem. Usłyszałem wówczas, że i tak mnie wypuszczą, ale zaczną mówić, iż poszedłem na współpracę i będę spalony. Odmówiłem po raz kolejny.
- Wypuścili?
- W wigilijną noc byłem w Górze.
- Bez podpisywania?
- Nie podpisałem!
- Nic?
- Podpisałem jedynie zobowiązanie o przestrzeganiu dekretów związanych ze stanem wojennym.
- I nic ponadto?
- Nic.
- Jak przyjęli Pana najbliżsi po powrocie z internowania?
- A to całkiem inna historia. Z Ostrowa Wielkopolskiego przewieziono mnie na komendę w Lesznie. Tam polecono mi wracać do domu. W nocy! Wkurzyłem i powiedziałem, że jak mnie zabraliście z Góry, to mnie do niej odwieźcie. I niech Pan sobie wyobrazi, że odwieźli.
- To zdążył Pan na wieczerzę …
- Moment. Po powrocie do domu nawet do niego wejść nie mogłem. Moja żona zabrała naszych synów i pojechała do swojej matki, by tam spędzić święta. Przed wyjazdem wymieniła zamki w drzwiach. Z tej trudnej sytuacji wybawił mnie mój sąsiad Zbyszek Borowczak, który mnie przyjął. W pierwszy dzień świąt żona pojechała do Ostrowa, by spróbować się ze mną zobaczyć. Tam powiedzieli jej, że: „takiego u nich nie ma”.
- Chyba, że Pana zwolnili?
- A skąd! O tym nawet się nie zająknęli. Nie muszę Panu mówić, co w tym momencie żona przeżyła.
- Nie powiedzieli żonie, że Pana zwolnili!
- Nie!
- Wraca Pan do pracy w górowskim szpitalu i co się dzieje?
- Ja leczę a SB szuka na mnie haków. Wiem o licznych wizytach tych panów w szpitalu, o przesłuchiwaniu pielęgniarek i lekarzy, by ci powiedzieli coś na mój temat. Jedna z pielęgniarek ze łzami w oczach wyznała mi, że kazano jej na mnie donosić.
- To wówczas założono Panu sprawę o kryptonimie „Piskorz”?
- Nie wiem. Wiem tylko, bo to jakimś zmysłem wyczuwałem, iż wokół mnie tworzy się taka zimna pustka. Ludzie bali się ze mną rozmawiać, a i ja nie wszystkim ufałem.
- A kontakty z SB po wyjściu z internowania?
- Kazali mi się meldować w KW MO w Lesznie. Nie pamiętam jak często. Może raz w tygodniu, może dwa. Byłem tam z dwa czy trzy razy. Kontaktu z esbekami nie miałem, bo musiałem tylko zameldować się na dyżurce. Dyżurny odnotowywał ten fakt i mogłem wracać do domu. Po tych kilku razach przestałem tam jeździć. Nie spotkały mnie za to żadne reperkusje.
- I stan taki trwał aż do roku 1989?
- Tak. Z upływem czasu ludzie otrząsnęli się z szoku stanu wojennego. W szpitalu zaczęły panować w miarę normalne warunki do pracy. System się walił i widać to było z roku na rok coraz wyraźniej.
- Zostaje Pan senatorem. Czy ma Pan świadomość, że w pewnym fragmencie Pana życiorys nie jest transparentny?
- Będąc senatorem, zostałem również członkiem senackiej komisji spraw zagranicznych. Członkowie tej komisji podczas swoich posiedzeń mieli dostęp do tajnych informacji dotyczących polityki zagranicznej Polski. Przypuszczam, że zostaliśmy sprawdzeni przez odpowiednie służby pod kątem współpracy ze służbami specjalnymi PRL. Nie było żadnych zastrzeżeń wobec mojej osoby.
- A czy esbecy przypominali Panu kiedykolwiek ten epizod z lat studiów?
- Nigdy. Przypuszczam, że o nim nie wiedzieli.
- A kto wiedział?
- Żona, której o spotkaniu z panem z kontrwywiadu opowiedziałem na natychmiast. Byliśmy wówczas narzeczeństwem. Wiedziało kilku kolegów z akademika. Wiedzieli też członkowie senackiej komisji, o której wspomniałem.
- Rozumiem, że na Pana koncie w archiwum IPN jest: jeden raport, jedno pokwitowanie na odbiór pieniędzy i nic więcej.
- Absolutnie nic więcej być nie może. Nigdy nie napisałem żadnego donosu, który komukolwiek by szkodził. Jeżeli taki się znajdzie można nazwać mnie kłamcą.
- Jednak by się o tym przekonać trzeba mieć dostęp do akt w IPN. Ma Pan taki dostęp?
- Jeszcze nie. W tej sytuacji muszę jednak wystąpić o swoje papiery. Nie zamierzam robić za kata i ofiarę jednocześnie.
- Opublikuje je Pan?
- Dostanę, przeczytam i się zastanowię.
- Dziękuję za rozmowę.
- To proszę jeszcze zapisać że w tej sprawie wypowiadam się po raz pierwszy i ostatni. To jest wszystko, co mam do powiedzenia w chwili obecnej. Czekam na dokumenty z IPN.

Brak komentarzy: