poniedziałek, 13 września 2010

Smutna przygoda szewca oskarżonego o czary

W ostatnim numerze „Kwartalnika Górowskiego” (Wiosna 30/2010) Redakcja zamieściła pewien interesujący artykuł, który poprzedzony został takim wstępem:

Tekst zamieszczony poniżej został zaczerpnięty z tygodnika „Kmiotek” wydawanego w Warszawie w latach 1860-1866, pod redakcją Jana Kantego Gregorowicza, a następnie Władysława Ludwika Anczyca. Zachowaliśmy oryginalną pisownię. (E.W.)

"Jest na Szlązku starożytne miasteczko Góra, które Guhrau nazywają. Za dawnych czasów panowali tu książęta szlązcy, po których do dziś dnia sterczą zwaliska starego zamku, dokoła zaś miasta jest mnóstwo młynów wietrznych a Górzanie też po największej części są młynarzami i z tego się utrzymują.

Miasteczko to słynęło w okolicy z dobrego bytu i zamożności mieszczan, bo też pomimo wojen toczących się w sąsiednich prowincyach, klęski wojenne omijały Górę, gdyż i na boku leżała, i mieszczanie nie mieszali się wcale do polityki, pilnując swoich młynów.

Jednakże jak wiadomo, szczęście ludzkie nigdy trwałem nie bywa i być nie może, jeżeli kilkanaście lat upłynie w pomyślności i dobrem powodzeniu, to wnet z nienacka spadnie jak piorun jaka bieda i przypomni ludziom, że do rzeczy doczesnych nie należy się przywiązywać, bo co ziemskie to ulega zmianie i podpada przypadkom.

W roku 1656, właśnie kiedy Karol Gustaw król szwedzki Kraków zdobył, Częstochowę oblegał, wybuchło na szlązku morowe powietrze, czyli straszna zaraza, która gorzej od cholery wymiatała ludzi; o chorobie tej muszę wam też kilka słów powiedzieć.

Choroba ta powstawała zwykle na wschodzie, osobliwie też Egipt był jej ojczyzną. Zaczynała się ona od tego, że na slabiznie przy ramieniu lub udzie robiła się narośl, czyli jak zowią gruczoł, a z tego powstawała krosta, w krótce dotknięty zarazą dostawał okrutnej gorączki, a ta w kilku lub kilkunastu godzinach kończyła się śmiercią.

Jako zaś księgosusz trapiący bydło, czepia się słomy, siana, żłobów, tak morowe powietrze czepiało się sukien i innych rzeczy do codziennego użytku służącyh, mianowicie też kożuchów, i tym sposobem przenosiło się z miejsca na miejsce; jeżeli zaś człowiek dotknięty zarazą, lub też w miejscu zatrutem morową zarazą, poszedł do innego miasta lub wsi to tam nieochybnie ta straszna choroba wybuchała.

W dzisiejszych czasach zaraza pokazuje się jeszcze tylko na wschodzie, to jest
w Turcyj, Persyi i Egipcie; do Europy niedochodzi, gdyż zaprowadzone kordony zdrowia niepuszczają morowego powietrza dalej.

Na granicach Rossyi, Austryi, graniczących z posiadłościami Tureckiemi, stoją posterunki wojskowe; a gdy w jakiej prowincyi wschodniej okaże się morowe powietrze, nieprzepuszczają nikogo do kraju dopóki nieodsiedzi dwudziestu dni w domu osobnym; nadgranicznym i dopiero gdy się pokaże, że przez ten czas niezachorował, pozwalają mu jechać w dalszą drogę. Siedzenie to zowią kwarantanną.

Podobne ostrożności zaprowadzone są w nadmorskich miastach państw Europejskich. Zresztą i dla tego zaraza nie jest tak jak dawniej niebezpieczną, gdyż bardzo na swojej mocy straciła.
Ale w owych czasach był to straszliwy pomór na ludzi, tak, iż za jednego moro-wego powietrza w samym Krakowie trzydzieści tysięcy ludzi wymarło.

Otóż wybuchła jak powiadam zaraza morowa w dolnym Szlązku, porywając tysiącami ludzi i wyludniając wsie i miasta; jedno tylko miasteczko Góra, było wolnem od zarazy i ani jedna osoba w niem niezachorowała.

Żył naowczas w Górze majster profesyi szewckiej, nazwiskiem Hennig, w jednej
z najciaśniejszych uliczek Góry, stała jego nędzna chałupa: dach zapadnięty głęboko, nie zasłaniał mieszkania od deszczu, ściany zaś pokoślawione i spękane od wiatru. W izdebce nędznej i maleńkiej siedział majster pochylony pracując, przy światełku ciemniutkiej świeczki, chociaż już było późno, bo przed półgodziną stróż miejski jedenastą godzinę wygrzechotał.

Izba ta była uboga do najwyższego stopnia: okienko o czterech szybkach, z których dwie deszczkami zabite, a jedna papierem zaklejona, że cokolwieczek tylko światła przepuszczała we dnie. Drzwi z dwóch deszczek krzywych i popaczonych zbite do kupy, ledwie że trzymały się na zawiasach z kawałków skóry przez majstra sporządzonych brudne i gołe, pooblatywane z wapna ściany, świeciły na wszystkie strony szerokiemi szparami, przez które swobodnie wpadał wiatr i po całem mieszkaniu bez przeszkody gospodarował.

Jedynemi sprzętami całej izby, były dwa nędzne drewniane stołki, szafa bez drzwi spróchniała, kilka garczków, łyżek drewnianych, miska i w kącie tapczan, trochę potrząś-niętego barlogu, na którym zasypiała blada i mizerna żona majstra Henniga, i kilkoro dzieci na sienniku wielkim, leżącym pod piecem.

Szewc miał się przed laty dobrze, po rodzicu, także majstrze szewckim, odziedziczył domek; ożenił się nieźle, trzymał dużo czeladzi, a że był pilnym i praco-witym, więc dostatek wciąż wzrastał w domu. Nieszczęściem przed dziesięciu laty, wybuchły pożar w miasteczku Górze, pochłonął kilka domów, a między innemi i domostwo Henniga. Napróżno mieszczanie ratowali, wszystko spaliło się do szczętu.

Z całego mienia zaledwie ocalono cokolwiek pieniędzy, które szewc w prędkości porwał, za to kupił wpół zwaloną chałupę, a niemając grosza na skóry, musiał odprawić czeladzi i pracował sam. Tak z biedy przeszedł do nędzy, bo trudno jednemu rzemieślnikowi, utrzymać i wyżywić pracą swoją kilka osób.

I teraz siedział nad warsztatem, a kłapiąc zębami od zimna, żelował stare buty sąsiada grabarza, który koniecznie chciał je mieć na jutro.

Różne smutne myśli nagabywały majstra. W owych łatwowiernych czasach najdziwaczniejsze baśnie krążyły między ludźmi, więc i nasz majster nieraz słyszał
o takich, co przy pomocy diabła wielkie zyskiwali pieniądze i dokazywali jak im się tylko podobało. Hennig miał nawet starą pargaminową książkę, w której znajdywały się zaklęcia, do wywoływania diabła.

Nieraz brata go chętka spróbować; ale w takim razie trzeba było szatanowi duszę zapisać, ale że Hennig okrutnie bał się piekła, więc krzyżem świętym i pacierzem myśl tę odpędzał. Napróżno jednak to czynił, bo myśl ciągle wracała się i im bardziej trapiła go nędza, tem więcej pragnął złota, które mógł takim łatwym sposobem zyskać.

Tak siedział i teraz skulony nad warsztatem i wciąż myśląc o wywołaniu diabła, od godziny prawie ani jednego sztychu nie zrobił i już był gotowy do zaklęcia, gdyby nie strach zobaczenia szatana.

W tem zadął silny wicher, zatrząsł drzwiami połupanemi i strasznem zimnem przeszył ciało biednego szewca.
— Ha! niech się dzieje co chce, zawołał zerwawszy się z miejsca, ma bydź kwaśne, niech będzie jak ocet, dosyć tej biedy, ja zginę i moja dusza, ale ta biedna kobieta i nieszczęsne sieroty przynajmniej nie zginą z głodu.
To rzekłszy, wziął z szafy kawałek trzechkrolowej kredy, powykreślał rozmaite koła po ziemi, a otwarłszy książkę, przy świetle świeczki, począł czytać zaklęcia, za pomocą których spodziewał się diabla z piekieł wywołać.



W tem zawył wiatr jeszcze gwałtowniejszy jak wprzudy, drzwi spróchniałe z łomotem wyleciały, a o krok odedrzwi, ukazał się mężczyzna wysoki, blady, czarno włosy,
w czarne szaty przybrany który bystrym wzrokiem mierzył przelęknionego Henniga.
Szewc przerażony, dygotał od strachu i kłapiąc zębami nie był w stanie jednego wyrzec słowa, a tem bardziej czynić zaklęć.

Nieznajomy widząc majstra stojącego w kole obwiedzionem święconą kredą, domyślił się wszystkiego i uśmiechnąwszy się złośliwie rzekł.
– Wywoływałeś diabla jak widzę, czegóż chcesz od niego?
– Szewc milczał nie mogąc zdobyć się na odpowiedź.
– Mów! krzyknął z gniewem nie znajomy, odpowiadaj, bo ci łeb ukręcę.
I to rzekłszy posunął się o krok naprzód.
Ale Hennig tak okrutnie się przeląkł, iż mimo tej groźby nie mógł poruszyć skolczałym językiem,

Znać nieznajomy dostrzegł to pomieszanie, bo uśmiechnął się drwiąco i rzekł: Nie lękaj się, zbierz zmysły i odpowiadaj po co mnie wezwałeś, czego żądasz.
– Pie... pie... pieniędzy wyjąkał Hennig. Nieznajomy rzucił okiem po całej izbie, a widząc nędzę jaka w niej panowała, odezwał się: A więc jesteś bardzo biednym.
– O bardzo! bardzo! odrzekł szewc, a łza zakręciła mu się w oku, i dla tego, mówił dalej, ośmielony politowaniem nieznajomego, i dla tego umyśliłem, zapisać panu moją duszę, aby żonę i dzieci, od głodnej śmierci uratować.
– Głupiś, mruknął nieznajomy, ja twojej nędznej duszy nie potrzebuję, co mi po takiem gałgaństwie, możesz odemnie dostać pieniędzy nie zapisując się wcale, rozumiesz.
– Cóż więc mam zrobić zawołał uradowany szewc, wszystko co tylko jasny pan każe, gotów jestem uczynić, bylem dostał tyle pieniędzy, aby się wygrzebać z tej nędzy
i na nowo założyć porządny warsztat w mieście.
Ty jesteś gróbarzem? zapytał nieznajomy.
– Niech Bóg broni, odrzekł Szewc, zadziwiony niewiadomością diabła, jestem biednym szewcem, a Mateusz któremu właśnie buty naprawiam jest gróbarzem.
– Ale twoje domostwo przytyka do cmentarza, pytał dalej nieznajomy.
– Tak jest.
– I widzisz co dzień nieboszczyków których grzebią.
– A jakżebym niewidział, odrzekł Hennig, kiedy wszystkich wedle moich okien przenoszą, a ja za każdym idę, dla zmówienia pacierza za spokój jego duszy.
– Dziś pogrzebano dziecię trzechdniowe młynarki Augustynowej, zagadnął niezna-jomy; czy wiesz gdzie leży?
– Wiem proszę jasnego pana, byłem na pogrzebie, i nie wymawiając rzuciłem na grobek, kilka garści ziemi, bo Augustynowa to moja dawna znajoma.
– Otóż trzeba mi trupa tego dziecka, idź go wykop, a ja natychmiast dam ci to złoto, rzekł nieznajomy wztrząsając dużą sakiewką pełną dukatów.
– A czy to nie żąda pan cyrografu na moją duszę, zapytał Hennig.
– Głupiś, ruszaj na cmentarz i przynoś dziecko, nie trać na próżno czasu?
– Ale może w tem są jakie czary? dodał szewc niespokojnie.
– Błaźnie jakiś nietrać czasu, kiedy ci taki lekki zarobek daję, to rób, a nie to sobie znajdę innego, co z chęcią za nic weźmie pięćdziesiąt dukatów.
– A czy mi pan, jak wyjdę z koła nie urwie głowy.
– Nie bądź waryatem, rzekł nieznajomy, rozśmiawszy się na całe gardło, ruszaj śmiało.

Patrząc na nieznajomego, który się na bok usunął, Hennig wyszedł z koła, a potem skradając się po cichu, doszedł do domu grobarza, wziął łopatę leżącą pod oknem i przelazłszy ogrodzenie cmentarne, dygotając kłapiąc zębami od strachu, szedł zwolna wprost ku mogile po południu pochowanego dziecka.

Za nim w oddali postępował zwolna czarny nieznajomy, który stanąwszy na murze cmentarza śród ciemności nocnych wydawał się strwożonemu szewcowi olbrzymem.
Naraz księżyc wydobył się z za chmur poszarpanych i oświecił mnóstwa krzyżów cmentarnych.

C.d.n.

Brak komentarzy: