piątek, 5 lutego 2010

Dziki Zachód. Na obcej ziemi - cz. IV

Po ciężkiej i męczącej wędrówce przesiedleńcy z Kresów Wschodnich trafili na ziemie poniemieckie. Na cudzych terenach mieli rozpocząć nowe życie. „To będzie wasze, tu będzie Polska. Tu domy zajmujcie, wszystko co jest to jest wasze, ale będzie komuna, komuna będzie.” Tak władze przemawiały do przybywających transportami ludzi. To, co zastali, nie równało się z niczym co musieli porzucić na wschodzie.

„Na wschodzie mieliśmy krowy, konie, wszystko jak u gospodarza, a tutaj zastaliśmy śmieci kupę”. – komentowała Anna Waleryś.

Przesiedleńcy nie mieli możliwości powrotu, musieli zaakceptować nowe miejsce i rozpocząć nowe życie.

Wanda Gryzia wspominała:

Każdy był zmartwiony, struty, bo do Niemiec nas zawieźli, bo niemieckie napisy. Nikt do Niemiec nie chciał jechać, nikt nie chciał wyładowywać się, wszyscy byli w wagonach, spali, piecyki wystawiali i gotowali. Tyle my dni nie wysiadaliśmy. Po jakimś czasie ludzie mówią nic z tego nie będzie, musimy wysiadać, wyprowadzać się. Kto miał konia, był bogaty, bo mógł załadować, kto co miał. A my mieliśmy piękne meble, łóżko, ale nikt tego nie mógł udźwignąć i wszystko zostało na stacji. Jak ludzie wyszli z wagonów, wybrali władzę z tego transportu. Wybrali ludzi mądrych, odpowiedzialnych, żeby chodził, zaglądał w pobliże Góry, bo ludzie chcieli zamieszkać na wsi lub w mieście. Połowa została w mieście, a druga na wiosce.
Poszli zwiedzać Jastrzębie. Ładna wieś, ziemia dobra, ale za mała. Dla nas byłoby dobre, starczyłoby, ładna droga do miasta, ale za mało, bo połowa ludzi została w Górze. Poszliśmy do Starej Góry. Wielka wieś. W kopcach były ziemniaki, zboże na strychach, a gdzieniegdzie domy umeblowane, pięknie udekorowane ściany pięknymi obrazami.
Do jednego domu kilka osób wprowadzało się, bo baliśmy się Niemców, czy nie przyjdą i czy nie będą strzelać. Nie chcieliśmy tak „o” domy zająć. Kto chciał to proszę bardzo i mieszkamy razem. Dom był wyszabrowany, zniszczone wszystko
”.

W "Kronice..." zanotowano:

Miasta i wsie, pola, ogrody, przydrożne drzewa owocowe itp. przedstawiało obrazy, godne pożałowania. Widoki uzupełnione były często rozsianymi padlinami zwierząt domowych, drobiu i innych [...].

To samo stwierdziła Wanda Gryzia:

W Starej Górze nieboszczyk w trumnie leżał, to był strach. Na ulicy cukrowniczej, leżał zastrzelony, ogromny pies. Tam gdzie zajęliśmy dom na podwórku była zastrzelona świnia, z wierzchu tylko słonina była zdjęta i tak leżała ta świnia”.

Swoje przybycie od pierwszej chwili zapamiętała Anna Danuta Nowak:

Szóstego maja przewieźli nas na boczny tor. Rano jak się zbudziłam na stacji zobaczyłam wielki komin cukrowniczy i mówię do taty: »Co to jest?«, a on mówi: »Cukrownia«. Wiedział, bo już wcześniej zdążył oblecieć i dowiedzieć się. Kierownik transportu musiał zgłosić się do komendantury wojskowej na ulicy Wrocławskiej, żeby przydzielili domy, ponieważ ci co chcieli w mieście zamieszkać to dali na ulicę Starogórską, a kto ze wsi był to na Starą Górę.
Miasto było zupełnie puste. Przywieźliśmy ze sobą zwierzęta. Tato wybrał mieszkanie nie które mu proponowali, lecz takie gdzie był ogród, przestrzeń dla zwierząt. W domu meble były, lustra, szkła – wszystko pobite. Naczynia z kredensów wywalone, pierzyny rozcięte, tak że po mieszkaniu pełno było pierza. Mama z ciocią wygoniły nas, dzieci na dwór, a same powolutku zaczęły sprzątać, bo bały się, że jakiś granat może być czy coś. Tato gdzieś zorganizował platformę ręczną i woziliśmy meble z pociągu i jak to wszystko udało się, zaczęliśmy gościć
”.

Franciszek Ciołko przyjechał pociągiem w maju 1945 roku:

Opiekun, który z nami przyjechał, mówił: »Kto gdzie chce to miejsce znajdzie«. Zawiadowca stacji przydzielił nas do parowozowni-zajezdni. Przebywaliśmy tam dwa tygodnie. Ludzie chodzili, kartofle, zupkę gotowali, kto tam kurę jakąś skombinował. Każdy ratował się jak mógł. Gdzie tartak, tam był majątek poniemiecki, to tam na łące, na pastwisku, to tam te krowy się pasły, a rodziny rozchodziły się normalnie po wioskach i szukały sobie budynku. W tym czasie po mieście chodziło się. My z matką chodzili szukać budynku, aż ojciec z frontu nie przyjechał. Zabronione było coś brać do jedzenia co było w mieszkaniach, bo to mogło być zatrute. Miasto było zabrudzone całkowicie. Poszliśmy z matką na Dębiany [obecna nazwa Włodków Górny]. Krowa była padnięta w stajni, pies zdechły na uwięzi, matka wystraszyła się. Z tej gospodarki my poszli i przyszli do Sławęcic. Znaleźliśmy dom. Były poniemieckie mundury, ubrania, pierzyny podarte, stoły połamane, radia pobite, a reszta rozszabrowane.”

Anna Waleryś przyjechała też pociągiem w maju 1945 roku:

Zajechaliśmy do Góry Śląskiej. W Górze pozajmowali domy tutejsi Polacy, którzy mieli biedę to zajmowali sobie domy. Także my, szli, szli, a dziadek chciał na wieś, na pole, bo kury będą chodzić. Przywieźliśmy krowę. Przybyliśmy do Ligoty 5 maja 1943 roku. Każdy musiał szukać na własną rękę. W domu zastaliśmy śmiecia pełno, pierzyny rozprute, musieliśmy sprzątać. Jak to szabrowali, pierzyny brali i rozdzierali i wsypy brali. Jak przyjechaliśmy to ponad pół wioski było zasiedlonej przez poznaniaków, już był sołtys Wojman – on kradł, miał prawo. On jeździł w nocy po polach i kradł zboże”.

Ludwika Grudecka (ur. 18.02.1925) pochodziła z woj. tarnopolskiego, z wioski Zaścianocze. Jechała na zachód dwa tygodnie. Wyruszyła pierwszym transportem z Trembowli:

Transport kończył się na stacji Góra Śląska. Ludzie byli głodni, zawszawieni i brudni. Było wtedy straszno: gdzie?, co?, jak? I gdzie spać? Był nad nami opiekun ksiądz. Niektórzy ludzie chcieli osiedlić się w Górze, były puste domy, lecz nasz opiekun nie zgodził się, miał on papiery, dokumenty, że nasze stanowisko, punkt zbiorczy to Radosław. Niektórzy ludzie umknęli i zamieszkali w Górze. Jak przybyliśmy do Radosławia, ludzie szukali ładnych domów, urządzonych, z łąkami, sadami i polami. Kto zajął gospodarkę, to ziemia była podzielona. Kto zajął dom, wywieszał flagę, jeśli miał materiał. Tato poszukał mały domek, który miał dwa pokoiki i kuchnie. Mieszkanie było całe w gnoju. Wysoko, grubo w kozich bobkach. Ruscy chyba króliki lub kozy trzymali. Długi czas my to skrobali i czyścili. Nie było mebli. Ojciec pryczę z desek zbijał, żeby było na czym spać”.

Jadwiga Chmiel (ur. 11.10.1927) pochodziła z województwa lwowskiego, z wioski Białe. Przyjechała ze Złoczowa w maju 1945roku na stację kolejową w Sławęcicach:

Zajęliśmy mieszkanie z cegły, trzy pokoje, kuchnia, piwnica, maleńka stajnia i kuźnia była na podwórku. Dom był pusty. Z jednych domów w Sławęcicach był tapczan do góry nogami przewrócony, był bałagan. Była tam Niemka zabita. Jak przyjechaliśmy dużo domów było zniszczonych, wszystko było poniszczone.”

Regina Mieszkiewicz przyjechała w czerwcu 1945 roku, jechała na zachód dwa tygodnie:

Przyjechaliśmy na stację Góra Śląska. Obce ziemie, przykro nam bardzo było, człowiek wychowany, rodził się tam, mieszkał... Płakałam, że po co brat nas tu wywiózł. Mówię: »Trzeba było się nie zapisywać«. Brat mówił: »Tu na niemieckie tereny nas nie wiózł, tylko do Polski«. Baliśmy się, cudze tereny, że pod strachem będziemy spać. Na stacji konduktor kazał wysiąść i do widzenia. Przyjechało pięciu moich braci, siostry dwie. Brat mówił: »Co będziemy robić? Gdzie będziemy jeść i spali?« Przywieźliśmy piękną szafę. Brat mówi: »Wiesz Reniu pójdziemy szukać jakiegoś konia, czy coś może znajdziemy, żeby to wszystko, szafę, krzesło i stół, żeby to wszystko wziąć«. »No dobrze, ja będę pilnować to na dworcu, a ty idź sobie szukaj«. »Nie, chodź razem, kto ci to weźmie, to z dworca? Wszyscy przecież się rozeszli«. Znaleźliśmy pana Sajdaka, który w Niemczech pracował, miał to, co potrzebowaliśmy. Brat powiedział taka i taka sprawa, to nam pożyczył. Przyjechał brat na dworzec, nie ma nic, krzesełko i stół. Zamieszkaliśmy w pierwszym domu za krzyżem. Zajęli my to, to było bez okien, pobite, bez drzwi. O Jezu! To my robiliśmy dwa tygodnie, sprzątali póki do porządku doprowadzili. Takie brudy, śmiecie. A tu porozwalanych dużo domów było, gruzy tylko, strach było iść”.

C.d.n.

Brak komentarzy: