Wspomnienia, które mają Państwo przyjemność czytać - w co nie wątpię - obecnie i poprzednio -zebrał Eryk Koziołkowski w roku 2004. Eryk - wówczas 17 - latek, uczeń ZSZ w Górze - pasjonował się historią lokalną, i pasjonuje do dnia dzisiejszego. Wypowiedzi repatriantów zebrał i opracował, by wziąść udział w konkursie ogłoszonym przez Fundację im. Stefana Batorego i Ośrodek KARTA. W konkursie tym wzięło udział 1060 uczniów z 252 szkół sw Polsce, którzy nadełali 549 prac (prace mogły mieć dwóch i więcej autorów). Za przedstwione Państwu wspomnienia Eryk Koziołkowski otrzymał wyróżnienia I stopnia. Swoją nagrodę Eryk odebrał na Zamku Królewskim w Warszawie 9 czerwca 2005 roku.
Osiedlająca się ludność była bardzo różnorodna. Kronikarz zanotował:
„Ludność jest z różnych części i stron Polski; różny jest jej poziom kultury duchowej i cielesnej, różna moralność, osobista i społeczna, różny stopień wykształcenia ogólnego, wykształcenia i doświadczenia zawodowego, różne wyrobienie towarzyskie, różna inteligencja, różne zwyczaje i obyczaje. Poza niedużym odsetkiem ludzi o silnym i dodatnim charakterze, ogół ludności jest zdemoralizowany przebytą wojną”.
Czesław Kapała był zdania:
„Różni ludzie byli. Zajmowali się szabrem przede wszystkim. Jak jeden złapał na złodziejstwie to bijatyki się zdarzały. Zdarzały się zabójstwa. Przede wszystkim Niemców zabijali. A nie wolno było. Normalnie był taki bezkrólewie. Dużo rzeczy się działo. Jak zostały później wzmocnione posterunki milicji to coraz ciszej było”.
W "Kronice..." zapisano:
„Bezpośrednio po zadomowieniu się, około 40% ogółu ludności zajęty był tzw. „szabrem”. Szaber polegał na tym, że tajnie lub jawnie zabierano mienie poniemieckie, albo mienie porzucone, a następnie mienie to było przedmiotem handlu poza granicami powiatu, z chęci osiągania korzyści materialnych. Zauważyć przy tym należy, że wynoszenie albo też wywożenie jakichkolwiek rzeczy z terenu Śląska Dolnego, a więc z powiatu tutejszego, zakazany był pod skutkami prawa”.
Wanda Gryzia wspomina: „Gospodarze sami rabowali po wsiach, jeździli końmi z wozami i nakradł sobie, co chciał”.
Ludwika Grudecka o szabrownictwie:
„Niemcy, którzy uciekali ze swoich domów, to zakopywali skarby, złota, różne ubrania, futra, naczynia, a nawet w słoikach zalakowane mięso. Niektórzy potrafili tak to wszystko wywęszyć, to wykopywali, strasznie się bogacili. Ludzie szabrowali jeździli na drugą, trzecią wioskę, szabrowali strasznie, tym tylko się zajmowali. Łupem padały maszyny do szycia, różne rzeczy”.
Nie wszyscy dokonując kradzieży chcieli się wzbogacić, poprzez handel skradzionym mieniem poniemieckim. Po prostu ludzi zmuszała sytuacja, zastali przecież przeważnie „puste ściany.”
Stefan Pojasek mówił:
„ Jak ja zająłem dom, nie było nic, nie było na czym spać, skąd. Tam poszedł, gdzie pusto, to sobie ściągnąłem łóżko, to stół, to co było potrzebne. Szabrownictwo było blisko granicy. Maszyny ciągnęli do poznańskiego, takie maszyny dorodne, szabrował i tam sprzedawał. Z krakowskiego przyjeżdżali, ładowali do wagonów i wywozili. Człowiek musiał pilnować swoje”.
Anna Waleryś opowiadała jak wystarczył moment nieuwagi, żeby dla złodzieja stała się okazja:
„Był sąsiad Maryszczak i mówi do ojca: »Idź do Ruskich do młyna, tam oni mieszkają i wypożyczają wole«. Ojciec przyprowadził tego woła. Zaraz w tym samym dniu przyszedł szwagier z wojska. To musieli pobawić się, popić. To ojciec nie orał w ten dzień. To w nocy woła ukradli. Ślady były przez łąki, przez szosę i tak prowadzili tego woła, więc Ruskim musieliśmy oddać krowę. Bo ich nie obchodziło, sztuka za sztukę musi być”.
W mieście i wsiach milicja organizowała posterunki, żeby zapobiegać przestępstwom. Sami ludzie też walczyli z szabrownictwem, poprzez stosowanie wart nocnych.
Franciszek Ciołko ze Sławęcic opowiadał:
„We wsi była warta. Miała zapobiegać kradzieżom. Bywało tak, wstawało się rano i nie było świnki, więc była warta od domu do domu po kolei, każdy dom przejmował wartę, obowiązkowo oddając laskę. Warta trwała od wieczora do rana”.
Po wojnie jednym z najlepszych środków płatniczych był bimber. W "Kronice..." znajduje się taki zapis:
„Około 5% ludności, bezpośrednio po przybyciu, zajął się potajemnym gorzelnictwem. Niekiedy bardzo prymitywnymi i różnorodnymi aparatami wytwarzano samogon z różnych artykułów (ziemniaków, buraków pastewnych i cukrowych, melasy, cukru, zboża, mąki i innych). Proceder ten ze względu na pokaźne zyski, uprawiali nawet niektórzy sołtysi wsi, urzędnicy samorządowi i państwowi, milicjanci i inni. Samogon zajął pierwsze miejsce na rynku nielegalnego handlu.
Wskutek tego ludność się rozpiła. Pili starzy – mężczyźni, niewiasty – młodzież płci obojga, a nawet dzieci. Były wypadki śmierci nagłej od nadmiernego spożycia samogonu, ale były też przypadki, że uczniowie 1 klasy powszechnej szkoły, w czasie lekcji tracili przytomność od zamroczenia alkoholem.[…]
Samogon był też środkiem płatniczym w handlu, szczególnie z Rosjanami. Rosjanie chętnie wymieniali swoje „trofea” na samogon. Trofeami były przedmioty skradzione, bądź zrabowane ze szkodą Polaków. Tego rodzaju handel nie był długi, bo samo życie go zlikwidowało, np:. "jeden żołnierz za jakiś przedmiot otrzymał wódkę, a drugi żołnierz przybył po nim i pozostawiony przedmiot odebrał pod pretekstem, że stanowi własność Skarbu Państwa i żeby sprawę na miejscu zlikwidować, wymagał obfitego poczęstunku, co prawie zawsze otrzymywał”.
Czesław Kapała barwnie opisywał:
„Ci, co przyjechali, handlowali czym się dało, przede wszystkim cukrem na bimber. Pędzili na morgi, czyli do nieskończoności. Każdy robił dla siebie. Bimber odchodził jak niemowlę, litrami. Za pół litra jak poszedł do Ruskich, to dostał rower damski czy męski, nawet dwa dali, trzy dali, maszynę do szycia, radio, gramofon na korbkę, zawsze oni czymś handlowali”.
Stefan Pojasek na ten sam temat:
„Wszyscy z Polesia pędzili bimber. Nic nie było, jak człowiek nic nie zakombinował. Po prostu było ciężko. Ja kupowałem pięć litrów i jeszcze sprzedawał, żeby to jakoś się kręciło, żeby żyć. Kupowali Ruskie, ci co przyjechali. Za pół litra bimbru mógł dostać 50 zł lub coś co już było
w sklepach”.
Wanda Gryzia opowiadała jak ten czas zapisał się w jej pamięci:
„Ruscy bardzo lubili wódkę. Jak my przyjechali, to taki Rusek za pół litra, co miał na sobie to oddał. To oni nową sofejkę przynieśli, puszeczki na pościel, wojskowe. Co mogli w wojsku ukraść, to wszystko przynosili i wszystko przepijali. Tuszonka to była dobra rzecz. U nas żadna konserwa, nie jest tak dobra jak ta ruska. Oni to wszystko przynosili za samogon. Trzeba było pędzić i trzeba było żyć”.
W książce „Tworzyliśmy cząstkę nowej Polski. Wspomnienia dolnośląskich działaczy PPR (1945-1948)”, str. 427, z 1974, Stanisław Włodarski opisywał:
„Co sprytniejsi pędzili bimber, za który wówczas można było nabyć wszystko. Za bimber od żołnierzy wojsk radzieckich, zwłaszcza tych, którzy gospodarzyli na majątkach rolnych, można było „kupić” krowę, świnię, wóz, uprząż i także produkty rolne”. […]
Jedną z wielu osób, które pędziły bimber była Wiktoria Lerch (ur. 23.12.1914), która pochodziła z woj. lwowskiego, powiat Nowy Sambor, wieś Dublany. Do Góry przybyła pod koniec czerwca 1945 roku:
„Ja sama pędziła z buraków cukrowych. Jakiś człowiek przyszedł i mówi: »Ja tu buraki zostawiłem«[ w ogródku], ja mówię: »Pan z domu nie przywiózł te buraki. Spieprzaj pan stąd szybko! Pan z domu nie przywiózł!« Ja zajęłam dom, a już byłam cztery miesiące, a on przyszedł się po buraki upominać. W Sędziewojowicach pędzili samogon. Ludzie ci, byli z Tarnopola. Ja się z nimi zapoznała. Oni bimber pędzili. Mówię, ja mam buraki cukrowe, a oni przynieś pani, rozcieńczymy i będzie bimber. Oni mi pokazali. Ja tego nie robiłam. To pewnego dnia przyszedł Ruski i mówi: »Chadziejka majesz samogonkę czy bimber?«, nie pamiętam jak on to powiedział. Dać, czemu nie? Da worek mąki pszennej, a dobrze było dostać worek mąki pszennej. Ja zaryzykowałam i dałam butelkę. Dał mi tej mąki worek. Mąż powiada: »Teraz ci, dali, a w nocy przyjdą i zabiorą i tego«, ale nie przyszli nie odebrali. Przyszli na drugi dzień to jeszcze przynieśli marynarkę wełnianą.”
Z terenów zza Buga, z Kosowa Polewskiego przybyła w maju 1945 roku Leontyna Cz. Tak wspominała pewien incydent z Rosjanami:
„Mąż gonił samogonki. Pewnego dnia przyszedł Rusek z zegarkiem i chciał zamienić na bimber. A my nie wygnali samogonki, to on nasikał nam w korytarzu. Byli wredni.[…]”
C.d.n.
środa, 17 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz