czwartek, 11 lutego 2010

Dziki Zachód. Na obcej ziemi - cz. V

Z województwa tarnopolskiego, ze wsi Niesterowce, pochodziła Maria Wojtko (ur. 06.08.1925). Jechała na te tereny trzy tygodnie:

Przyjechałam z ciocią i wujem. W Górze byliśmy chyba 25 czerwca 1945 roku. Nikogo na stacji nie było. Poszukaliśmy domek w Górze, ale szkoda było gospodarki, tych hektarów i doszliśmy do Sławęcic. We wsi mało było wolnych mieszkań. Zamieszkaliśmy w domu, który był pusty, a drzwi pobite. Nie było wesoło, baliśmy się Niemców, ale z drugiej strony dobrze, że nie było banderowców”.

Stefan Pojasek (ur. 06.10.1918) pochodził ze wschodu, ze wsi Święty Stanisław. Przyjechał do Góry z Tarnowa:

Przyjechałem 6 czerwca 1945 roku na stację Góra Śląska. Nikt się nami nie zainteresował. Do PUR’u poszedłem, dostałem dom. Dostałem jałóweczkę i trzy owce. Jałóweczka zdechła opiła się, a owce uciekły i tyle”.

Krystyna Błasiak-Tarnawska relacjonowała tak swoje przybycie:

W sierpniu przyjechałam na stację Góra Śląska. Rozładowali my się, to już wszystko było pozajmowane. Były osoby z biura repatriacyjnego. Jedna koleżanka mojej mamy z podstawówki, która tu się osiedliła podeszła do nas i mówi: »Wiecie tu już pozajmowane mieszkania, ale wam powiem, gdzie to, jest tak zajęte, ale tak profilaktycznie«. Faktycznie jeden człowiek zajął mieszkanie, ale czekał na rodzinę nim kiedy przyjedzie. Pracował w młynie, ale rodzina przyjechała na następny rok. Jak on się dowiedział, że my tutaj oglądamy, to mówi: »Ja zająłem, ale czekam na rodzinę i nie wiem kiedy przyjedzie, ale wam odpuszczę nim rodzina przyjedzie, to ja coś sobie znajdę«. Zamieszkaliśmy na ulicy Ogrodowej [obecna ulica Słowackiego]”.

Edward Korotecki wspominał:

Przyjechaliśmy na stację koło tartaku. Było to 15 listopada 1945 roku. Na stacji budynek był wypalony, stały tylko kikuty ścian. Na tej stacji zaczęliśmy się wyładowywać, nie wiedząc co się z nami stanie. Mieliśmy iść do Góry szukać sobie pomieszczenia. Kto bardziej przedsiębiorczy ten poszedł. Ja miałem dziesięć lat, a brat półtora, mama się zapłakała, bo nie wiedziała co robić. Czekaliśmy na zmiłowanie. Mieliśmy mało bagażu. Dużo ludzi było z okolicznych wsi, mieli ze sobą części wozu, dużo żywności, worki z ziemniakami, cebulą itd. My z domu przywieźliśmy worek orzechów i innych przysmaków. Mieliśmy szczęście, ponieważ wcześniej do Polski wjechała moja stryjenka, jak się dowiedziała, że przyjechał transport ze Złoczowa, to przyszła na dworzec i zaczęła pytać, krzyczeć, czy są tacy ze Złoczowa o takim nazwisku. Spotkanie było fantastyczne. Wszyscy się popłakali. Byliśmy wtedy uratowani, że mamy jakieś oparcie, a już w tym czasie mój stryjek uruchomił młyn na ulicy Kwiatowej. Chłopi, którzy wcześniej przyjechali, dawali zboże tam mojemu stryjowi, który z zawodu był młynarzem. Zabrał nas do siebie na ulicę Osadniczą [obecna ulica Kochanowskiego] i tam zamieszkaliśmy. Przyjęli nas jako gości”.

Anna Kulczyńska (ur. 19.12. 1929) pochodziła z województwa lwowskiego z miasta Sasowa. Tak wspominała czas sprzed ponad pół wieku:

Transport się zaczął z Lwowa, a my wyjechaliśmy ze Złoczowa. Na karcie ewakuacyjnej było skierowanie do Sandomierza. W grudniu 1945 roku przed świętami zawieźli nas do Niechlowa z całym transportem. Z rodziny mojej byłam ja, dwie siostry, rodzice oraz babcia – Bielecka Rozalia. Przywieźliśmy ze sobą dwa konie, dwie krowy, łóżka, szafy, nie dużo, to co można było do wagonów wsadzić. Przywieźliśmy również rzeczy z sasowskiego kościoła, obraz Matki Boskiej. Wszystko to zaraz ksiądz odwoził do kościoła w Żuchlowie. Tato szukał mieszkania, żeby się umyć, bo jechaliśmy zbyt długo. W Niechlowie był dom zaklejony, że zajęty przez warszawiaków. Oni zajmowali sobie, przyjeżdżali, szabrowali i wywozili wszystko. Ojciec siedem lat był przy wojsku i mówił: »W imieniu prawa ło! bu! du!«, wziął siekierę i rozbił drzwi. Do mamy mówi: »Bierz, pal, gotuj wodę, dzieci niech się szykują«. I tak zaczęliśmy żyć w Niechlowie”.

Poza przesiedleńcami z Kresów Wschodnich przybywali na ludzie z różnych miejsc.

Diana Zwacholska (ur. 15.12.1924r.) pochodziła z Kaukazu, gdzie znajduje się góra Ararat, znana z tego, że na niej osiadła arka Noego po biblijnym potopie. Do Borszyna Wielkiego przybyła 3 maja 1945 roku z niewoli niemieckiej, tak wspominała swój początek:

Wszystkie domy były puste. Można było zająć nie wiadomo co. Domy, jakie chcesz. Pierwszy lepszy, zajęła, bo na koniec się bała, bo Ruskie wszędzie. Ja się bała swoich, byłam przy wojsku, to się bała swoich nawet. Dlatego w środku dom wzięła, żeby między ludzi. Nic nie było, tylko puste ściany, tylko stara kanapa podarta i to nic więcej. Te poznaniaki wywieźli z Bojanowa. Później opowiadali ci, co przybyli, to mówili, że poznaniaki krowy, świnie, wszystko wywozili”.

Znalezienie się w nowym miejscu pociągnęło za sobą inne otoczenie i klimat. Mówił o tym Edward Korotecki:

Była zima, wszystko wydawało mi się szare i ponure, nie było śniegu, był mróz, a przyjechałem z innych stron. Tam były piękne tereny, zaśnieżone górki, a tu wszystko wydawało mi się płaskie. Na wschodzie była czarna ziemia, a tu piasek. Zaskoczyły mnie czerwone dachówki na każdym z domów. U nas tego nie było. Jeżeli były domy w mieście to były wszystkie pod blachą, albo pod strzechami. Tutaj był zupełnie inny świat. Nie znałem żadnych kolegów. Na ziemiach ukraińskich miałem przestrzeń, tam było inne powietrze, a tu bardzo wszystko przygnębiające. Taka tęsknota była”.

W początkowym okresie nie było wody, gazu i prądu. Woda najczęściej była pobierana ze studzien, a światło było na lampę naftową. W mieście prąd był, ale w posiadaniu wojsk radzieckich.

Edward Korotecki wspominał: „Światło mieliśmy wieczorem na dwie, trzy godziny, korzystając od wojsk radzieckich”.

Przesiedleńcy w początkowym okresie żyli z tego, co zabrali z rodzinnych stron. Przed głodem ratował ich worek zboża, suchary, tłuszcz, owoce, mleko od krowy czy kozy, która przetrwała wędrówkę.

Ludwika Grudecka relacjonowała:

Człowiek był wiecznie głodny. Pożywienia szukał wszędzie. Do jedzenia ogórki – pikle, bardzo dobre i kartofle, które przywieźliśmy ze sobą. To był jedyny ratunek że to mieliśmy”.

Również pożywieniem dla ludzi było to co zostawili Niemcy. Na polach były kopce kartofli, zakopane buraki, zasiane zboże. W piwnicach były słoiki, a w nich konfitury i marmolady. Na strychach i w stodołach było zboże.

Ludwika Grudecka wspominała:

"Dużo mąki ziemniaczanej i buraków cukrowych, suszonych Niemcy zostawili. Z buraków też sączyliśmy kawę. Cukru nie było. Gotowało się owoce, jabłka, wiśnie. Niedaleko był las to były grzybki”.

Ludzie w nowym miejscu zamieszkania nie czuli się bezpiecznie. Jak było wcześniej wspominane, kilka rodzin dla bezpieczeństwa zamieszkiwało jeden dom. Obawiano się Niemców, a w szczególności żołnierzy radzieckich.

Diana Zwacholska opowiadała:

Ja się nie przyznawała, że ja Ruska, a po co? Żeby mnie wywieźli na Sybir. Ja ich unikała. W pierwszej linii szli sami żołnierze z oddziałów karnych, byli na śmierć skazani, nie wiadomo co. Im wolno było wszystko i gwałcić, zabijać. Im nic nie było za to i jak on wytrzymał to jego wypuścili na wolność. A jak zabili to koniec. Ruskie specjalnie wypuścili, że szli na pierwszej linii. To ja ich się bała, z kim ja mogła rozmawiać. Byli ważne, ja się nie przyznawała. Cóż taka baba.”

Starosta August Herbst w poufnym sprawozdaniu z 10.08.1945 roku pisał: […]
Często zdarzają się wypadki gwałcenia niewiast polskich przez niektórych żołnierzy sowieckich”.[…]

Jadwiga Chmiel mówiła:

Napadali na kobiety, baliśmy się, bo gwałcili. Po drugiej stronie, w sąsiedztwie gwałcili kobietę. Ja sama musiała z domu uciekać do sołtysa, tam gdzie chłopy, ponieważ w domu byłam ja, mama i młodszy brat.
Pewnego dnia przyszedł Rusek i pyta się mamy gdzie ja jestem. To taki deszcz padał, że ja schowałam się w koło domu w krzakach
”.

Pojasek (ur. 05.06.1918) pochodziła z woj. wielkopolskiego ze Spławi koło Poznania. Od czerwca 1945 roku zamieszkała w Sędziwojowicach:

Człowiek po mieście nie chodził, bo bał się tych Ruskich, wszędzie ich było. Przychodzili po nocach. Strasznie. Oni gwałcili, trzeba było się chować. Im wolno było wszystko, ja w domu nie spałam”.

Wanda Gryzia relacjonowała: „Młode dziewczyny jak były, to Ruskie bardzo gwałcili. Były kopki zboża to w kopkach spały, albo w stogach siana. Sianem się utuliłyi nocowały tam, a w domu nie, bo jak przyszli to zrobili co chcieli, nawet na oczach rodziców. Nikt nie miał nic do gadania”.

Anna Kapała wspominała: „Wieczorem kobiety się nie pokazywały na ulicy, broń Boże! Jak gdzieś musiały wyjść, to malowały się, chustę nakładały i robiła się stara babuszka”.

C.d.n.

Brak komentarzy: