Kompania Volkssturmu po zobaczeniu czołgu sowieckiego w mieście wycofała się z Góry. Kierunkiem marszu kompanii stał się Głogów. Tam koncentrowano wszystkie oddziały niemieckie, by bronić miasta, które ogłoszone zostało twierdzą. W Głogowie górowski Volkssturm spotyka uciekinierów z powiatu górowskiego, którzy ewakuowali się przed nacierającymi wojskami sowieckimi. Źródła mówią również o ok. 10 tys. mieszkańcach powiatu górowskiego, którzy w tym czasie przebywają w Lubiniu. Uciekinierzy czekają tam na transport w głąb Rzeszy. Przygniatającą większość uciekinierów stanowią kobiety, dzieci i starcy. Wszyscy, którzy zdolni są do noszenia broni wcielani są do oddziałów Volkssturmu, które biorą udział w obronie „Festung Glogau”. W książce Przemysława Lewickiego znajdujemy wzmiankę o górowskim Volkssturmie, który wcielony zostaje do głogowskiego garnizonu, by bronić miasta.
28 stycznia mieszkaniec Guhrau – Karl Schmidt – podejmuje podróż do zajętego przez sowietów miasta.
„Musiała być to niedziela 28. stycznia 1945 r., gdy po uciążliwej podróży pociągiem przybyłem z ojcem pierwszym pociągiem z Żagania na dworzec kolejowy w Głogowie. Jeszcze z Berlina wysłaliśmy telegram do naszej najstarszej siostry, że chcielibyśmy ją i jej dziewczynki odebrać z Góry (…).
Pewien żołnierz z SA odesłał nas z peronu, gdzie czekaliśmy na jakąś okazję w kierunku Góry. W końcu ojciec nie chciał żadnej szarpaniny z tym żołnierzem i zdecydował się wracać stojącym na torze obok, gotowym do odjazdu, pociągiem z powrotem do Żagania. Uścisk dłoni na pożegnanie i już stałem sam obok torów. Pewna lokomotywa jeździła kilka razy w te i z powrotem na peronie w kierunku Góry, ciągnęła 4 – 5 otwartych wagonów do przedniego krańca dworca i przygotowywała się, aby odjechać z grupą mniej więcej 20 robotników ze wschodu i kilkoma towarzyszącymi im drużynami. Oni wszyscy chcieli jechać do Góry, a mi wolno było jechać z nimi.
(…) W Sławęcicach zatrzymaliśmy się. Pociągi towarowe zostały odczepione, bo prawdopodobnie grupa robotników ze wschodu miała coś jeszcze załadować. W tym czasie my, czyli 4 kolejarzy i 5 uzbrojonych chłopców z Hitlerjugend, którzy należeli do Wehrmachtu, wzdłuż nasypu kolejowego udaliśmy się w drogę w kierunku Góry.
Słońce świeciło, ale było zimno, a wysoki na 20 cm świeży śnieg chrupał pod naszymi nogami. Gdy po godzinie dotarliśmy wreszcie do górowskiego dworca kolejowego, minęła nas też nasza lokomotywa.
Chłopcy z Hitlerjugend zajęli stanowiska, a kolejarze poszli na stację kolejową. Czego oni właściwie chcieli, to nie wiem. Musieli to być jednak mieszkańcy Góry, ponieważ w drodze opowiadali mi, że miasto rzekomo od kilku dni jest całkowicie opustoszałe i żebym za długo się tu nie zatrzymywał, bo oni też wkrótce odjeżdżają.
A ja, skoro już tak daleko dojechałem, to chciałem to przynajmniej sprawdzić. Najpierw przeszedłem promenadą na cmentarz Bożego Ciała, aby pożegnać z się z grobem mojej mamy. Nie było widać człowieka, ani nawet śladów na tym wysokim połyskującym śniegu! W drodze powrotnej przejechał obok mnie w cywilu jakiś motocyklista. Dopiero wołanie strażnika z Hitlerjugend było jakimś znakiem życia. Miałem jeszcze czas i dlatego szedłem wolniej w kierunku Steinweg [Kamiennej Drogi, obecnie ul. Wrocławska] w tym zaśnieżonym mieście omijając młyn parowy, gdzie zatrzymała się jakaś ciężarówka z przyczepą. W tym kierunku jechali galopem dwaj Rosjanie, zatrzymali się przed domem Hugona Gerntkego i rozmawiali z Polakiem, który właśnie przygotowywał do wyjazdu swój wóz gospodarski, aby z żoną przeprowadzić się w jej strony rodzinne. Do wozu zaprzągł jedną krowę.
Rosjanie, po rozmowie z nim, pojechali konno dalej w kierunku miasta, podczas gdy ja wszedłem do tego domu, ponieważ mój ojciec zajmował tam izbę na poddaszu. Z izby obok podszedł do mnie stary ojciec Schubert. „No a wy co tu jeszcze robicie, ojcze Schubercie ?” – „Byli tu ludzie z NSV i powiedzieli mi: „Rosjanie nic panu nie zrobią, panie Schubert. Jest pan tak stary i chory, że może pan tu spokojnie zostać!”
Między grzmotami dział, które od godzin dudniły z okolica Leszna, przemieszały się nagle gwizdy lokomotywy. To był zapewne sygnał do odjazdu. Ale co będzie ze starym panem Schubertem? A ja nawet z moja laską nie dojdę tak szybko do dworca, a więc odjadą beze mnie. W drodze na dworzec podbiegł do mnie od tyłu uzbrojony rosyjski żołnierz, który mnie zatrzymał i sprawdził, czy nie mam broni. Chyba zrozumiał, że mu raczej nie mogę zaszkodzić i pobiegł z powrotem do miasta. Lokomotywy już nie było. Walizeczkę, którą zostawiłem w pokoju zawiadowcy stacji, musiałem wyciągnąć przez okno, ponieważ te pomieszczenia były teraz zamknięte. Tylko w restauracji wykrzykiwali trzej młodzi Polacy. Gdy potem jeszcze raz na koniach pojawili się dwaj Rosjanie, zostałem już sam. Mówili coś łamanym językiem, co zrozumiałem jako Jastrzębia i gdy wskazałem im z grubsza kierunek, byli bardzo zadowoleni.
Przez wymarłe miasto po nienaruszonej śnieżnej powłoce brnąłem przez targ w kierunku Endestraße [Dąbrowskiego], ponieważ chciałem sprawdzić, czy została tu może moja ciotka – pani Kröhl. Na pukanie do okna nic się nie ruszyło. W ogóle to ciężko było zobaczyć jakąś żywą duszę, nie licząc pojedynczych Polaków, którzy od czasu do czasu przemykali przez tą okolicę.
Koło domu towarowego Bodego, na rogu, wyrzucono przez otwarte okno w piwnicy kilka beli materiału, a okno wystawowe było rozbite. Przed sklepem Krachudel-Fleischer myślałem, że widzę jakąś żywą istotę leżącą na ziemi. Jak się zbliżyłem, okazało się, że była to lalka z wystawy sklepowej. Gdy zamieniłem kilka słów z Polakami, okazali się być dosyć ostrożni.
Usprawiedliwiali się formalnie, że dwóch ich ciągnie za sobą jedną kozę i sugerowali, że to biedne zwierze zdechnie, jeżeli nie zostanie nakarmione i wydojone. Poradzili mi też, zawiązać białą chusteczkę wokół ramienia, żeby do mnie nie strzelano. Naprzeciwko domu dekarza Gerntkego za piekarzem Liebeherrem stały jedne drzwi otworem. Wszystko tam wyglądało tak, jakby ludzie dopiero wstali od stołu: łuski z cebuli i nóż na stole!
Po zmierzchu szukałem jeszcze domu Gerntkego przy stawie w kierunku na Kajęcin, gdzie mieszkała moja siostra i w którym zmarła moja mama. Było jednak zamknięte. Z gospody Schmäha dobiegał hałas. Na wozie ulicą Steinweg jechał jeden Rosjanin [Kamienną Drogą, obecnie ul. Wrocławska].
Również od ojca Schuberta, które siedział w swojej dobrze napalonej izbie, dowiedziałem się, że Rosjanie sporadycznie tędy przechodzą. Pewien zarządca powiedział dosyć dobrze po niemiecku: „My wojny nie chcieliśmy!”
Stary, już niecałkiem sprawny pan Schubert, chciał zostać w swojej izbie tak długo, jak to tylko możliwe. Gdyby znowu zaczęło się strzelanie, chciał zejść na dół, gdzie kiedyś mieszkała pani Seidel. Położyliśmy się pospać, ale nie dało rady. Wkrótce bowiem na ulicy dało się słyszeć powtarzający się co chwilę hałas. Próbowano zablokowane drzwi wywarzyć siłą. Gdy im się to nie udało, wdarli się przez tylne wejście, dudnili w całym domu i pukali też do naszych drzwi. Byliśmy cicho jak mysz pod miotłą i nie ruszaliśmy się. Po drugiej stronie z byłego poddasza mojego ojca dobiegł do nas gąszcz głosów.
Chyba trochę się zdrzemnęliśmy, bo jak o świcie odsłoniłem ostrożnie zasłonkę rozpoznałem na ulicy żołnierza z panzerfaustem. Ojciec Schubert nie chciał z początku, żebym zszedł na dół, ale gdy zobaczyłem na wielu pojazdach znaczek „WH”, spojrzałem najpierw do naszej nocnej kwatery. Byli to żołnierze z 88. brygady, którzy byli w drodze od tygodni.
Cztery razy wydostali się z okrążenia-matni, byli zaopatrywani z powietrza i dotarli tu z przyczółku mostowego w Baranow. W Górze był ich pierwszy odpoczynek. Lecz jeszcze w nocy nastąpiła wymiana ognia z sowiecką grupą zwiadowczą, podczas której poległo czterech ludzi i jeden niemiecki żołnierz. W ogrodzie po północnej stronie Steinweg [Kamiennej Drogi, obecnie ul. Wrocławska] zostali pochowani. Żołnierze byli zadowoleni, że wreszcie są znowu na niemieckiej ziemi. „Po drodze wystarczająco widzieliśmy jak oni się panoszą!” – to była ich odpowiedź jak mówiliśmy o tym, czy byłoby wskazane, aby tu zostać.
U piekarza Liebeherra była kwatera sztabu dowodzenia. Pachniało tam pieczeniom z gęsi, a pranie było wykrochmalone. Gdy zapytałem, czy mógłbym jechać razem z nimi, odpowiedziano mi: „Niestety nie. Niech pan załatwi nam paliwo! Mamy braki benzyny.” Jeszcze tego samego dnia, chyba 29. stycznia, przeszła przez Górę jakaś grupa. Ludziom i koniom ciężko było w tym chłodzie na śliskim podłożu. Ojciec Schubert, który cierpiał na jakieś sprawy jelitowe, nie był w stanie maszerować ze mną. A więc pozostała nadzieja, że w rozkazie o wymarszu dla całej brygady znajdzie się dla nas dwóch jakieś jedno wolne miejsce.
W tej niepewności spędziliśmy drugą noc. I faktycznie z rana wydano komendę „Przygotować się!” Dopytać jeszcze raz w kwaterze sztabu nie miało celu. Gdzie w tym opuszczonym mieście miałbym wykombinować benzynę? Zlitował się więc jeden żołnierz z naszej chaty i poszedł sam zapytać. I faktycznie, wolno nam był z małym bagażem wsiąść.
Ojciec Schubert spakował wszystkie chleby i konserwy mięsne, a żołnierze „zorganizowali” wiadro miodu i garnki z zasolonym mięsem. Już mieliśmy ruszać, a tu nad nami przeleciał nisko rosyjski myśliwiec i strzelał do nas ze wszystkich dział, tak że nawet nie zdążyliśmy się ukryć. A więc uciekajmy! W kierunku północnym opuściliśmy nasze strony rodzinne. Żołnierze biegli obok długiej kolumny jadących wolno ciężarówek i samochodów osobowych, stali na stopniach albo leżeli na masce i zmieniali się, co jakiś czas.
Po drodze widzieliśmy płonące zagrody chłopskie. Czy to było w Sicinach, nie potrafiliśmy stwierdzić, ponieważ w zakrytym wozie ciężko nam w ogóle było, zostać na swoim miejscu. Około południa dotarliśmy do sąsiedniej Wschowy i od czasu do czasu niektóre drużyny musiały wysiadać, gdy na uszkodzonych mostach lub przy innych przeszkodach bardzo ostrożnie trzeba było przedostać się na drugą stronę. Dopiero około wieczora wjechaliśmy 20 ciężarówkami do opustoszałego Głogowa.
Tak wyglądało nasze miasto oczami Niemca, który przyjechał tu po ewakuacji. W tym czasie w Górze byli również Polacy. Jak widzieli Górę i co się w niej działo? – już jutro!
wtorek, 2 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz